Bank informacji, jakim dysponowała matka sztygara Alojza, musiał być naprawdę zasobny, bo umożliwił obu poszukiwaczom dotarcie do kilkudziesięciu skrytek. Ostatecznie nawet nie wiadomo do ilu, informacje które na ten temat przekazał R. Pituch, są i fragmentaryczne, i ograniczone. Ten człowiek opowiadał tylko to, co chciał, i do niczego nie można było go zmusić. Nawet lekko tylko naciskany o poszerzenie informacji, o którejś z wypraw milkł na długie minuty i nigdy nie było wiadomo, czy tego dnia wznowi swoje opowiadanie.

Dość trudno jest ustalić nawet to, czego lub kogo bał się najbardziej. Zapewne jednak była to matka Alojza, której prawie nie znał, ale która wywarła wielki wpływ na jego życie. Ze sposobu, w jaki opowiada o tej kobiecie, wynika, że uważa ją za najważniejszego „strażnika” poniemieckich skarbów i dokumentów. Tak wiarygodnego dla zleceniodawców, że powierzano jej odzyskiwanie tego, co na pewno jest najcenniejsze – dawnych dokumentów. Pituch opowiada, że niekiedy przynosili nawet z najtrudniejszych wypraw tylko papiery, czasem pojedyncze dokumenty, a czasem całe komplety. Niestety, ten człowiek nie zna niemieckiego i choć widział wiele z nich, nie umie powiedzieć, czego dotyczy. Czasem tylko Alojz opowiadał mu o tym, co wydobyli i odwozili do Wrocławia. Zwykle twierdził, że papiery są osobistymi dokumentami, mającymi wartość np. jako dokumentacja w toczących się w Niemczech procesach majątkowych. R Pituch kilka razy wiedział także jakieś dokumentacje techniczne, o których nie umie powiedzieć nic ponad to, że były to rysunki techniczne budynków.

Najczęściej jednak, i Pituch w to wierzy, było tak, że nawet Alojz nie wiedział dokładnie, po co jadą w dane miejsce i co mają przywieźć. Prawie zawsze Alojz miał plan pomieszczenia z zaznaczonymi rzeczami, które miał zabrać, albo dysponował szczegółową informacją o tym, jak wygląda to, co ma być wyniesione ze skrytki. Co było w środku, tego na ogół nie wiedział. – Nigdy, w okresie gdy chodziliśmy po skrytkach razem, nie było tak, że zawsze mogłem wejść do danego miejsca wraz z Alojzem. Nawet po wielu już latach wspólnej pracy w terenie było to możliwe tylko czasem. Albo gdy Alojz potrzebował pomocy fizycznej w dotarciu na miejsce, albo gdy uznawał, że akurat do tej skrytki możemy iść razem.

Choć sztygar nigdy o tym nie mówił, Pituch jest pewny, że istniała jakaś kategoryzacja skrytek, określająca stopień ich tajności i zapewne wartość tego, co w nich ukryto. – jestem pewien – twierdzi – że ta skała nie zależała od wartości majątku czy ilości zgromadzonych rzeczy, ale od wartości dokumentów, które w nich ukryto. – To jednak tylko spekulacje, bo tak naprawdę R. Pituch nie może powiedzieć nic o skrytkach, w których nie był. A przyznaje, że była ich większość. Co więcej, do bardzo wielu miejsc i skrytek sztygar wchodził już wcześniej, zapewne sam, zanim namówił do współpracy R. Pitucha. Tak więc wiedza tego człowieka o tym, co ukrywano i jak było i jest to ważne, ma jedynie fragmentaryczny charakter.

Śladami Klosego?

O wyprawach do Wielisławki Pituch opowiadał wyjątkowo niechętnie. W czasie tych relacji dawało się wyraźnie zauważyć, że z jednej strony jakby musiał opowiedzieć o tych wyprawach choć trochę, a z drugiej wyraźnie było w tych relacjach czuć zwykły strach. Musiał w tym miejscu przeżyć coś, o czym nie chciał mówić. Pomimo wielokrotnego powracania do tego tematu R. Pituch nie powiedział właściwie nic ponadto, że „…to, co wtedy było, musi pozostać przykryte”. Niestety, nie wiadomo, o jakim zdarzeniu myślał Pituch, i nie wiadomo nawet tego, o jakim czasie mówił. Dziś można się tylko domyślać, że chodzi o jakieś tragiczne zdarzenie.

Zdaniem Pitucha sztygar Alojz jeździł do Wielisławki zarówno sam, jak i wraz z nim. Nie portafi tego uzasadnić, ale jest pewien, że w czasie gdy w zasadzie zawsze razem penetrowali skrytki, tylko w to miejsce Alojz kilka razy wyjeżdżał sam. Zapewne po najtajniejsze z tajnych – o czym nie mogłem wiedzieć nawet ja, przekonuje, – Poznawałem to chyba po tym, że zawsze jakoś inaczej wyglądały miejsca, w których wcześniej byliśmy razem. Niby tak samo, ale inaczej. – Zapytany, o co dokładnie chodzi, powiedział bardzo niewiele. Tyle tylko, że zmiany zauważał na powierzchni ziemi, w sposobie zasłaniania wejść, i dwukrotnie zmiany takie zauważył w jednej ze skrytek, z których pomiędzy wizytami wyraźnie ubyło zgromadzonych tam rzeczy. A skrytek w Wiesławce, jak twierdzi, było kilka.

W czasie jednej z wypraw w ten rejon sztygar opowiedział Pituchowi historię o tzw. „Złocie Wrocławia” i o związanym z tą historią H. Klosem, który wtedy jeszcze właśnie w tej okolicy mieszkał. Zdaniem sztygara, H. Klose wiedział o tej sprawie bardzo mało, był bowiem jedynie pionkiem, uczestniczącym w początkowej fazie akcji, który tylko przypadkiem zresztą ją przeżył. Takie złoto, nie tylko wrocławskie, ale także pochodzące z banków Kijowa, rzeczywiście było, opowiadał sztygar, ale akcja ukrywania tego majątku była zorganizowana perfekcyjnie i przeprowadzono ją w grupie tylko kilku najbardziej wtajemniczonych oficerów SS. H. Klose, choć, jak to określał Alojz, chwalił się uczestnictwem w ukrywaniu tego złota, tak naprawdę nie wiedział o tej sprawie prawie nic. Najlepiej dowodzi tego fakt, że pomimo wielokrotnego przesłuchiwania go, niczego nie ujawniono.

Tej sprawy, jak wynika z relacji Pitucha, nie znała nawet matka Alojza. To jedna z tych spraw, które nigdy nie zostaną ujawnione przypadkowo, a nie jest pewne nawet to, czy zostaną w ogóle ujawnione – twierdził sztygar. To jedna z najpilniej strzeżonych tajemnic, którą być może kilku ludzi zabrało do grobu. Tak twierdzi moja matka, która tę sprawę uważa za zakończoną, opowiadał Pituchowi sztygar.

Ktoś tam był

Miejscem, które obaj odwiedzili w czasie jednej z ostatnich wypraw w okolice Wielisławki, był kamienno-betonowy bunkier, ukryty na wschodnim stoku tego wzgórza. Sztygar dysponował odręcznym, ale dokładnie wykonanym planem tego miejsca, jak twierdził, przywiezionym do Polski zaledwie kilka tygodni wcześniej. Po to, by umożliwić wydobycie jakiegoś pakietu dokumentów. Plan był przygotowany tak dokładnie, że naniesiono na nim poszczególne drzewa, a nawet zapisano datę jego sporządzania. To był jeden z dni kwietnia 1945 roku powiadał Pituch. Pomimo posiadania planu szukanie wejścia do bunkra zajęło im sporo czasu. Okazało się bowiem, że przyroda na przestrzeni niemal półwiecza, a zapewne także i leśnicy dokonali tak daleko idących zmian w terenie, że odszukanie drewnianego tuneliku prowadzącego do bunkra nie było łatwe.

– Wejście do obudowanego drewnem, tak wąskiego korytarza, że trzeba się było w nim czołgać, ukryto pod skarpą, w miejscu, jak wynikało z planu, dobrze widocznym i odsłoniętym. Istota ukrycia polegała na tym, że wylot tuneliku osłaniały luźno ułożone kamienie skarpy, na które nikt nie zwracał uwagi. Nawet przypadkowe poruszenie kamieni niczego nie ujawniało, bo wylot tunelu był ukryty dopiero za czwartą warstwą kamieni. Z jakiegoś powodu, gdy osłanialiśmy wejście, Alojz był bardzo niespokojny. Kilka godzin później, już w drodze do Wrocławia, powiedział mi, że kamienie powinny być ułożone w pewien specjalny sposób. A ponieważ nie był, stało się jasne, że ktoś tam już był. Dlatego musiał sam sprawdzić, czy nie ma tam założonej pułapki…

Alojz polecił mi, bym odsunął się kilkanaście metrów od wejścia i czekał. Jeśli wrócił, wejdziemy do środka razem. A jeśli usłyszę wybuch lub poczuję tąpnięcie, miałem natychmiast uciekać i o wszystkim na zawsze zapomnieć. Alojz wrócił, po kilku zaledwie minutach. Był bardzo zdenerwowany.

Po chwili obaj weszliśmy do bunkra. W dość dużym, zbudowanym z kamienia i nakrytym betonowym stopem pomieszczeniu uwagę zwracała głównie broń, zarówno zapakowana w oryginalne, fabryczne jeszcze skrzynki, jakby zmagazynowana na przyszłość, jak i broń porzucona w nieładzie, wyraźnie wrzucona do tego bunkra w ostatniej chwili. W bunkrze było też sporo skrzynek i pak zawierających bardzo wiele papierów. W każdym razie taka była zawartość tych skrzynek, które można było otworzyć. Większość z nich była bowiem dokładnie opakowana brezentem, a na kilku wyraźnie były widocznie lakowe plomby zamykające brezent jak kopertę.

Papiery są, skarbiec zniknął

– Alojz powiedział mi, że jest to część archiwum armii generała Schernera i tu powinna być także schowana część jej skarbca. Ale skarbca nie było. Znaleźliśmy tylko cztery otwarte, metalowe, zupełnie puste, dość duże skrzynki. Nie było w nich już żadnego śladu po skarbie. Zdaniem Alojza miał on wartość ponad miliona marek w złocie i precjozach oraz znacznie większą w dolarach i brytyjskich funtach. To było dużo papieru i ten skarb musiało zabrać co najmniej dwóch ludzi. Alojz, choć wyraźnie zdenerwowany tym, że ktoś w bunkrze był przed nami, wyraźnie się nie martwił zniknięciem armijnego skarbu.

Bo, jak się jednak okazało, my przyszliśmy głównie po dokumenty. Alojz w kilku nieplanowanych skrzynkach dość długo szukał potrzebnych mu papierów. Zanim je znalazł, stwierdził, że w papierach także ktoś już grzebał. I to ktoś, kto wiedział, czego szuka, bo nawet nie spróbował złamać plomb i otworzyć skrzynek zapakowanych w brezent. Dobrze bowiem wiedział, że w żadnym wypadku nie wolno ich ruszać, a najmniejsza próba włamania się do tych pak grozi eksplozją. W tych właśnie skrzynkach, zdaniem sztygara, miały być ukryte papiery armijnego archiwum. O tym, by tych pak w żadnym wypadku nie ruszać, mówiła Alojzowi matka. Gdy zapytałem sztygara, jak to jest możliwe, że nie zabezpieczono skarbca i ktoś tak łatwo go wyniósł, a tak skutecznie zabezpieczono archiwalne papiery – odpowiedział „nie wiem i wolę tego nie wiedzieć”. Po chwili jednak dodał, że być może o to właśnie chodziło, by zachowało się to, co najważniejsze.

Z bunkra wynieśliśmy kilka, a może kilkanaście kompletów dokumentów zamkniętych w kartonowych teczkach. To bardzo ważne personalia, twierdził Alojz, który chyba godzinę, bardzo starannie układał kamienie zasłaniające wejście do budynku.

Sztygar jeszcze tego samego dnia papiery te przekazał matce, a już po rozmowie z nią powiedział, że musimy tam wrócić.

Wysadzony bunkier

Zaledwie tydzień później pojechaliśmy tam znowu. Z dwoma dość ciężkimi plecakami. Przed rozebraniem kamiennego murku Alojz bardzo dokładnie sprawdził, jak są ułożone kamienie. Były w porządku. Po wejściu do bunkra sztygar opróżnił plecaki z zapalników i niewielkiej ilości materiałów wybuchowych. Po rozbiciu jednej ze skrzynek znalazł ich więcej i bardzo starannie rozłożył pod ścianami bunkra. Trwało dość długo, zanim połączył te pakiety kablem i przygotował zapalnik. Zapytałem, czy nie łatwiej byłoby po prostu odpalić materiał wybuchowy przechowywany w skrzynce i zamknięty w brezentowych opakowaniach. Alojz stwierdził, że to jest zbyt proste, bo wybuch musi być cichy i nie może otworzyć bunkra. Tak rzeczywiście się stało, bo po eksplozji pozostał ślad właściwie jedynie w postaci dużego zapadliska w ziemi.

Śmierć sztygara

Pod koniec lat osiemdziesiątych na jednej z głównych ulic Katowic doszło do wypadku. Na przejściu dla pieszych został potrącony człowiek. Zdarzenie miało miejsce w listopadzie, wieczorem, w czasie gdy, jak się do później okazało, poszkodowany udawał się do kopalni na nocną zmianę. Człowiekiem, którego potrącono, był sztygar Alojz. Kierowca zbiegł z miejsca wypadku, a nieliczni przechodnie nie umieli nic powiedzieć o sprawcy. Wezwali tylko pogotowie. Gdy kilkanaście godzin po wypadku R. Pituch dowiedział się o zdarzeniu i dotarł do szpitala. Alojz już nie żył. Właściwie wywożono jego zwłoki do szpitalnej kostnicy.

W szpitalnym pokoju starsza kobieta przeglądała nieliczne, osobiste rzeczy zmarłego. – Nigdy wcześniej jej nie widziałem – opowiadał poruszony tym spotkaniem, pomimo upływu już wielu lat R. Pituch – ale byłem pewien, że jest to matka sztygara. Elegancka, spokojna i w jakiś dziwny sposób straszna. Czekała na mnie, jestem tego pewien. Szpitalnemu personelowi powiedziała, że jestem przyjacielem jej syna i poprosiła, byśmy mogli chwilę posiedzieć przy jego łóżku. Zostaliśmy sami. Ta kobieta szeptała, nie chciała, by ktokolwiek nas usłyszał.

To był dziwny szept, twardszy od krzyku. Kobieta szybko dowiodła, że doskonale mnie zna i wie, kim jestem. Wiedziała, z dokładnością do jednej sztuki, nawet to, ile złotych dolarów dostałem od Alojza. – „To ja ci je dałam – nie Alojz, i to mnie musisz oddać dokumenty. Inaczej zginiesz”. Próbowałem jej wyjaśnić, że sztygar nigdy mi nie dał żadnych niemieckich dokumentów. „To nie o niemieckie dokumenty, a o kopie planów i map, które sporządzał mój syn, chodzi. Jemu tego nie wolno było robić, a robił to. Dlatego umarł. Choć ja nie mam z tym nic wspólnego” – zapewniała. „Razem planowaliście powrót do tych miejsc. Ty albo je masz, albo wiesz gdzie ukryje je Alojz” – upierała się. Niczego nie planowaliśmy i nie wiedziałem, czy Alojz sporządzał jakieś kopie – próbowałem ją przekonać. Ja się tej kobiety po prostu bałem.

Do dziś nie jestem pewien, czy uwierzyła mi. Gdy kilka lat później wróciłem do kilku miejsc, w których byliśmy razem z Alojzem, w każdym z nich zmiany były tak duże, że nie było szans na łatwe wejście. To był wyraźny sygnał, dlatego do dwóch skrytek, do których mógłbym bez trudu zajrzeć dziś jeszcze, nie wszedłem. Bo tam czeka śmierć. Matka Alojza kilkanaście dni po śmierci syna wyjechała do Niemiec. A na mnie miesiąc później zawaliła się drewniana konstrukcja obudowy remontowanego w kopalni szybu. Przeżyłem cudem.

Roman Pituch, zapytany dlaczego opowiedział aż tyle i tylko tyle, pokazał garść złota i maleńki woreczek świecidełek (brylantów?) – resztę, w tym moje notatki, znajdą moi bliscy po mojej śmierci. Co z tym zrobią – nie wiem…

Marek Chromicz

Fot. Organy Wielisławskie zdj. Fotopolska.eu

Archiwum „Nowin Jeleniogórskich” 19.06.2001 r.

Napisz komentarz


Masz ciekawą sprawę? Czekam na info!

Portal

Zgłoś za pomocą formularza.