Roman Pituch pracę w śląskich kopalniach rozpoczął w 1956 roku. W latach siedemdziesiątych był już więc starszym, mającym spore poważanie górnikiem. Niemal dwadzieścia lat górniczej pracy w tamtych czasach pozwoliło mu na dostatnie życie i na utrzymanie rodziny na poziomie, o którym krewni z lubelskiej wsi, skąd pochodził, mogli tylko marzyć. Zajęty pracą i dorabianiem się Roman Pituch właściwie na nic nie miał wtedy czasu. Nieliczne wolne chwile spędzał na działce i czasem tylko, radując się kupionym na talon wartburgiem, wyjeżdżał z rodziną na niedzielny wypad e Beskidy.

Tak naprawdę, zwykle bardzo zmęczony codzienną pracą, najczęściej odpoczywał w kopalni, wykorzystując każdą wolną chwilę na godzinną lub krótszą nawet drzemkę. Po latach pracy sztukę drzemania nawet w czasie krótkich przerw w pracy opanował doskonale. Naprawdę umiałem to robić, czasem nawet drzemałem na stojąco – twierdzi.

W 1973 roku, po kolejnej zmianie przodka, na którym pracował, miejsce do drzemki znalazł szczególne. Był to stary, boczny i niemal zapomniany korytarz, do którego nikt już od lat nie wchodził. Stara kufajka i koc przyniesiony z domu, rozłożony na spągu w płytkiej niecce, ukrytej pod ścianą korytarza na długie tygodnie, gwarantowały bezpieczne schronienie.

Po pewnym czasie okazało się jednak, że z zapomnianego, nieużywanego korytarza korzysta także ktoś inny. Ktoś, kogo ze swojej niecki nie mógł dobrze wiedzieć, wchodził w głąb starej części kopalni i znikał tam za każdym razem na dłuższą chwilę. Gdy tajemniczy przybysz wchodził do chodnika, po pewnym czasie zawsze było słychać jakby przesuwanie kamieni i stukot przesuwanych, drewnianych belek odbudowy.

162 kroki do złota

Pewnego dnia Roman Pituch postanowił sprawdzić, gdzie i po co ktoś wchodzi w głąb starego chodnika. Gdy tego dnia tajemnicza postać mijała jego kryjówkę, zaczął liczyć jej kroki w tempie, w jakim obok niego przechodziła. Doliczył do prawie dwustu, gdy wreszcie usłyszał szuranie kamienia i przedkładanie belek obudowy. Wiedział już, w jakiej mniej więcej odległości szukać miejsca, do którego chodził tajemniczy nieznajomy. Cierpliwie odczekał, aż postać opuści chodnik i powróci do pracy. Dopiero wtedy, mając pewność, że tego dnia nikt już w to miejsce nie przyjdzie, poszedł sprawdzić, co robił nieznajomy. Obliczył, że musi zrobić nie więcej niż około 160-170 kroków, bo przecież nieznajomy, zanim zaczynał przesuwać kamienie i belki, musiał się zatrzymać i jakoś przygotować do podjętych czynności.

Obliczenia były prawidłowe. Po 152 krokach znalazł miejsce, w którym widać było ślady świeżej, ludzkiej aktywności, udeptany węglowy pył i jakby poruszone belki obudowy. Sprawdził, dwie z nich mógł wyjąć bez trudu. Zrobił to. Na jednej z nich zauważył ślady po niedawnym cięciu, jakby ktoś używał tej belki jako podstawy, na której coś przecinano przy pomocy piłki. W świetle latarni na ciemnym od węglowego pyłu skaleczonym drewnie zauważył błysk maleńkich, żółtych opiłków, które wpadły w ślad po piłowaniu. W strumieniu światła maleńkie opiłki błyszczały jak złoto. Zaskoczony, zebrał kilkanaście żółtych okruchów i zawinął w chusteczkę. Postanowił przeszukać skrytkę, ale pomimo starań nie znalazł nic poza starym, od dawna nieużywanym brzeszczotem piłki do metalu.

Czasu miał mało, musiał wracać do pracy. Jeszcze tego samego dnia zaniósł chusteczkę do bytomskiego jubilera. Ten, choć zaskoczony niezwykłym opakowaniem, szybko ustalił, że na chusteczce są opiłki złota. I to bardzo wysokiej próby. Nawet nie zapytał, dlaczego w tak niezwykły sposób przyniesiono mu do zbadania próbki złota. Domyślała się chyba, że chusteczka jest świadkiem jakiejś tajemnicy, a na pytania i tak nie dostanie prawdziwej odpowiedzi.

Na kolejną wizytę tajemniczego gościa Roman Pituch czekał przy skrytce prawie Roman Pituch czekał przy skrytce prawie dwa miesiące. Nie widział zresztą, czy człowiek ten nie był w tym miejscu wcześniej i jak często naprawdę tam bywa, bo przecież nie zawsze on sam mógł tego miejsca pilnować. Teraz jednak, gdy zdecydował się zbadać, kto i co robi ze złotem, w głębi kopalni czekał na tajemniczego właściciela złotych opiłków uparcie, już bezpośrednio przy skrytce. Sztygar Alojz, bo tak powszechnie zwracano się do tego człowieka, był absolutnie zaskoczony tym, ze ktoś odkrył jego tajemnicę. Zaskoczenie spotkaniem z wyłaniającym się z kopalnianych ciemności Romanem Pituchem było tak wielkie, że Alojz aż zasłabł ze strachu.

Obaj górnicy dogadali się zresztą dość szybko. Alojz pokazał Pituchowi złoto schowane w wydrążonej belce obudowy chodnika i ujawnił, że jest to jego podręczny skarbczyk, z którego od czasu do czasu korzysta, odcinając od jednej, dwóch sztabek przechowywanego tu złota mniejsze kawałki, na sprzedaż. W ten sposób, nie ryzykując ujawnieniem całego stanu posiadania, mógł bez zwracania uwagi kupić używane auto, budować niewielki dom i dokładać do górniczej pensji. Pituchowi zaś, za zachowanie tajemnicy, obiecał, że zostanie jego wspólnikiem, bo, jak twierdził, do opróżnienia jest wiele schowków z lat wojny i na pewno ukrytego w nich złota wystarczy dla nich obu. Warunkiem przystąpienia do spółki było właściwie tylko to, by Pituch milczał i by co jakiś czas mogli razem wyjeżdżać na niedzielne wyprawy. Alojz nie ukrywał też, że to spotkanie jest mu właściwie na rękę, bo w wielu miejscach sam po prostu nic nie może zrobić i potrzebuje pomocy.

Niezwykła tajemnica babki

Babka Alojza pochodziła z Poznańskiego i była półkrwi Niemką, równie dobrze mówiącą po polsku, jak i po niemiecku. Już przed wojną zamieszkała we Wrocławiu, tu studiowała i tu zaczęła robić urzędniczą karierę, najpierw we wrocławskim magistracie, a później w administracji NSDAP. Zdolna, pracowita i budząca zaufanie, szybko awansowała. W 1944 roku należała już do zespołu bezpośrednio obsługującego osobiste biuro gauleitera K. Hankego, dlatego sporo wiedziała. W styczniu 1945 roku polecono jej odwieźć do Berlina pakiet ważnych dokumentów, za których bezpieczeństwo odpowiadała osobiście. Zatrzymana na jakiś czas w stolicy Rzeszy, już nie zdążyła wrócić do Wrocławia przed zamknięciem pierścienia okrążenia. Do lata 1945 roku mieszkała w Jaworze, a do Wrocławia powróciła w lipcu, ale już jako Polka z Poznańskiego. Umarła w 1951 roku. Jej wnukiem jest Alojz.

W 1971 roku matka przekazała Alojzowi rodzinną tajemnicę i kilka teczek dokumentów, które dwadzieścia lat wcześniej ona sama otrzymała od swojej matki. W jednej z teczek Alojza znalazł fragmenty dokumentów związanych z wojennymi skrytkami gauleitera. I spis osób, które były upoważnione do opróżniania

poszczególnych skrytek. Teczka zawierała jednak tylko fragmenty map, opisów terenu i spisów tego, co ukrywano. Alojz szybko zorientował się, że resztą dokumentacji prawdopodobnie posiada jego matka. Chciał je obejrzeć, ale matka przekonała go, że miała rację. Alojz kompletu tych papierów w całości nigdy nie zobaczył…

Decyzją babki (?), matka Alojza, a później on sam był jedynie strażnikiem-depozytariuszem i miał prawo wyłączenie, do określonej części złota ukrytego w schowkach. W żadnym też razie nie wolno mu było badać zawartości poszczególnych opakowań, szczególnie wtedy, gdy, na konkretne zlecenie, wydobywał je ze schowka i przekazywał uprawnionemu odbiorcy. Bo praktycznie do tego wejście, czyli wykonywania konkretnych zleceń, namówiła go kierująca jego poczynaniami matka. A złoto, które miał ukryte w kopalni, jak się okazało znacznie później, schował właśnie przed nią. Bo od początku działał tak trochę na własny rachunek. I zgubę.

Roman Pituch, zapewne nie bez nadziei na szybkie wzbogacenie, zgodził się na współpracę i szybko zaprzyjaźnił się z Alojzem. Przez kilkanaście kolejnych lat pracowali razem. Zarówno na kopalni, jak i w terenie, przy opróżnianiu skrytek. Pan Roman twierdzi, że rzeczywiście zarobił w tym czasie sporo i zabezpieczył swoją rodzinę przed biedą na długie lata. On sam, pokiereszowany kilkoma wypadkami w kopalni i zamachem, który przeżył w czasie poszukiwań, ma z tego niewiele. Górnicza emerytura to akurat tyle, ile potrzebuje. Opowiada o swojej historii, by dowieść, że strażnicy-depozytariusze funkcjonują do dziś, a skrytki ciągle pracują, tyle tylko, że już dla następnego pokolenia ich twórców. Musi mi pan uwierzyć, ale zmienione są w tej historii tylko te miejsca, nazwiska i fakty, które pozwoliłyby na odszukanie mnie i matki Alojza, jeśli jeszcze żyje. I godzi się na publikację tej niezwykłej historii tylko pod warunkiem zachowania pełnej anonimowości.

Dolnośląska skarbnica

Panowie szybko porozumieli się co do zasad współpracy. Za każdą wyprawę Roman Pituch miał otrzymywać konkretną zapłatę w złotych dolarówkach. Miał także otrzymywać premię za milczenie, które zresztą było dla obu wspólną gwarancją bezpieczeństwa. Zdecydowano też, że obaj będą nadal pracować w kopalni, co pozwoli na ewentualne usprawiedliwienie ponadprzeciętnych dochodów. Udawało się to przez długie lata, tym bardziej, że sporą część wydatków Pitucha, a później jego rodziny, w ramach premii za milczenie pokrywał właśnie Alojz, wysyłając przez kogoś setki paczek z USA, od „rodziny”, dla Romana Pitucha.

Na pierwszą, wspólną wyprawę, podobnie jak na wszystkie następne panowie jak na wszystkie następne, panowie pojechali pociągiem. Z Katowic do Jeleniej Góry, a później autobusem do Karpacza. Tu udali się na Wilczą Porębę, do pewnej willi, w której Alojz miał zarezerwować dla nich nocleg. Jak się jednak okazało, Alojz bywał w niej stałym gościem i przechowywał tam dobrze wyposażony plecak. Zabrali ten sprzęt i udali się na „wycieczkę” w Dolinę Łomniczki. Już w Dolinie, po wejściu w prawo, w strome zbocze, kamienistym terenem doszli do miejsca leżącego wysoko nad dnem Doliny. Zatrzymali się kilkanaście metrów poniżej dwóch, charakterystycznych wiązów. W czasie wchodzenia na stok Alojz wprost zapytał Pitucha, czy ten służył w wojsku i czy umie strzelać. Pituch oświadczył, że umie.

Alojz odwalił kilka kamieni i wyciągnął dobrze zabezpieczony pistolet TT. Po odwinięciu szmat polecił Pituchowi wziąć pistolet, zająć stanowisko kilka metrów wyżej, pomiędzy kamieniami, i strzelać do każdego, kto nadejdzie. Tu nie ma turystów, a przyjść może tylko ktoś, kto nas śledził – oświadczył. I zniknął pomiędzy głazami, przywiązawszy wcześniej do nogi swój plecak. Wrócił po prawie dwóch godzinach, gdy wystraszony Pituch był prawie pewien, że gdzieś pod ziemią doszło do nieszczęścia. Plecak, nadal przywiązany do nogi, w tym momencie był już bardzo ciężki. TT-tka wróciła na miejsce pomiędzy głazami, a plecak znieśli w dół, nie bez trudu, we dwóch.

W willi, w której mieli nocować, okazało się, że w plecaku jest sporo precjozów, ale najcięższy chyba był pakiet dokumentów zapakowanych w wielką, skórzaną tekę. R. Pituch opowiada, że wtedy po raz pierwszy widział rzeczy tak piękne, że zatykały dech w piersiach. Jakby kryształy oprawiane w złoto lub platynę, złote, bardzo misternie wykonane świeczniki o wysokości około 20 cm, kilka ogromnych i pięknych pierścieni oraz przepiękne szachy, jak dziś się mu zdaje, wykonane z białego i żółtego złota. Było tam też kilkadziesiąt drobnych, złotych monet wyglądających tak, jakby je właśnie wyjęto spod prasy. – To wszystko musiało ważyć chyba z dziesięć kilogramów – opowiada Pituch.

Alojza jednak interesowała głównie teka. Zapakował ją w najpierw w pergamin, a później w płócienny worek. „Turystyczny” plecak został na miejscu, a oni skarby pochowali w koszulach, skarpetach i majtkach, tak że ich plecaki niczym nie różniły się od plecaków innych turystów. Do Katowic wyjechali dopiero następnego dnia rano, przez Wrocław.

Tak mieli robić już zawsze, bo podróż w dzień, w nadzieję, z plecakami, nie budziła żadnych podejrzeń.

We Wrocławiu Alojz polecił Pituchowi poczekać na ulicy, a sam oba plecaki zaniósł do matki. Ale dopiero w Katowicach powiedział, że to, co przywieźli z Karpacza, jeszcze tego samego dnia miało być wywiezione z Polski. I dał Pituchowi jedenaście złotych „świnek”. – Dobrze to pamiętam, bo tylko raz dostałem stare, carskie, złote ruble – opowiada Roman Pituch. – Później prawie zawsze moim udziałem w wielu innych wyprawach były już „tylko” złote dolary.

Raz jeszcze

W to samo miejsce w górach wróciłem z Alojzem po kilku miesiącach. Tym razem Alojz był jednak pod ziemią tylko kilkanaście minut i nic ze sobą nie przyniósł. W każdym razie nic, co mógłbym zobaczyć czy zauważyć. Co najwyżej, mógł mieć schowaną gdzieś w ubraniu średniej wielkości, ale niezbyt grubą kopertę. Pytałem Alojza, po co tam wchodził, ale dowiedziałem się jedynie, że „coś sprawdzał”. Dziś jestem właściwie pewien, że była to wyprawa po jednej lub kilka dokumentów, których zabrakło w wielkiej skórzanej tece, którą zabraliśmy z gór w czasie pierwszej wyprawy. A kilka kartek papieru Alojz mógł bez trudu schować w ubraniu lub plecaku. Wtedy, wynagrodzony złotem, niespecjalnie o tym myślałem. Dziś wiem, że dokumenty, które wyciągaliśmy niemal w czasie każdej wyprawy, były niemal zawsze cenniejsze niż złoto…

Z Alojzem, zanim zginął, wyjeżdżałem na teren Dolnego Śląska 31 razy – opowiada pam Roman.

Za tydzień – relacji Romana Pitucha ciąg dalszy.

Marek Chromicz

„Archiwum „NJ” nr 23, 05-11.06.2001 r.

Napisz komentarz


Masz ciekawą sprawę? Czekam na info!

Portal

Zgłoś za pomocą formularza.