Mariusz Czerski mieszka w pięknym, starym domu w Przesiece w Karkonoszach. Ratownik Grupy Karkonoskiej GOPR z 50-letnim stażem, pracował m.in. w stacji meteorologicznej na Śnieżce. Jeden z inicjatorów upamiętnienia na tablicach informacyjnych odnalezienia obrazów Jana Matejki w Przesiece.

– Pana mama, Stanisława Urban, do Przesieki przyjechała w 1945. Zasłużyła się między innymi tym, że brała udział w odnalezieniu obrazów Jana Matejki, które podczas wojny były w rękach niemieckich i wędrowały po kraju. Zacznijmy od wyjaśnienia, w jaki sposób Pana mama trafiła na te tereny i do ekipy pierwszego polskiego starosty pana Tabaki.

– Mama przyjechała tu ze Starachowic. Jej mąż z pierwszego małżeństwa nie wrócił z robót przymusowych w Niemczech. Wychowywała trzech synów – moich starszych braci. Było to trudne, trzeba było wyżywić i zabezpieczyć rodzinę. Propaganda głosiła, że ziemie zachodnie są puste i trzeba je zasiedlić, jak również, że jest tutaj dużo pracy. Wiele osób ulegało tej propagandzie. Wsiadali w pociągi i przyjeżdżali w różne miejsca na tym “dzikim zachodzie”.

– Skąd mama znała niemiecki?

– Uczyła się przed wojną w szkole handlowej. Umiała nawet pisać niemieckim gotykiem, co mnie wydawało się dziwne: jak można pisać takie zawijasy?

– W 1945 przyjechała tu od razu z synami?

– Nie, początkowo sama, zobaczyć, jak to wygląda. Synowie zostali z babcią.

– Przyjechała i co zobaczyła?

– Była zaskoczona, że wszystkie miejscowości zasiedlali jeszcze Niemcy, choć sporo domów było już pustych. Można było sobie wybrać dom wedle uznania – duży lub mały, bądź ośrodek wczasowy.

– Mama zgłosiła się do pracy do administracji rządowej?

– Tak, pełnomocnik rządu na okręg 29 Wojciech Tabaka wykorzystał okazję, która polegała na możliwości skierowania w teren osoby znającej język niemiecki. Było to bardzo ważne zważywszy na to, że mieszkało tu jeszcze wielu Niemców i że w komunikacji z nimi były trudności. Później Niemców wysiedlano, ale zanim to nastąpiło, minęło trochę czasu. W tym przejściowym okresie zdarzały się różne trudne sytuacje w kontaktach z Niemcami, od takich na tle gospodarczym i ekonomicznym, po personalne.

– Jakie inne zadania – poza komunikacją z Niemcami – otrzymała Pana mama w pracy w administracji rządowej?

– Jak opowiadała, była to praca od rana do późnego wieczora. Ludzie przyjeżdżali do Jeleniej Góry, mieli z różnych źródeł informacje, gdzie można pojechać, gdzie można wybrać sobie miejsce do życia. W Podgórzynie działała placówka służby granicznej – odpowiednika dzisiejszej Straży Granicznej. Tam, jeśli chciało się wjechać dalej na obszar przygraniczny, trzeba było otrzymać przepustkę. Najpierw należało odpowiedzieć na szereg pytań, po co i dlaczego chce się tam iść bądź jechać. Oczywiście, nie każdy otrzymywał przepustkę. Zdarzały się aresztowania. Takie były czasy, a służby dbały o bezpieczeństwo. Rola mojej mamy polegała na tym, że ktoś, kto postanowił znaleźć sobie tutaj miejsce do życia, miał się do niej zgłosić. Mama dysponowała kluczami, więc w towarzystwie tej osoby, jak i jeszcze jednej – milicjanta lub ubeka – szła do wytypowanego domu, by zrobić spis rzeczy z natury. Potem przyszły mieszkaniec jechał z tym protokołem do gminy Chojnasty, jak się ówczesnie nazywała gmina Sobieszów, gdzie uzupełniał formalności.

– W taki sposób przejmowane były tylko puste domy, czy także te, w których mieszkali jeszcze Niemcy?

– Tak, te, w których mieszkali Niemcy, zasiedlane były przez Polaków w podobny sposób. Tyle, że później na Niemców nałożono obowiązek wyjazdów i opuszczania domów. To wówczas zapełniał się dworzec jeleniogórski, skąd Niemcy wyjeżdżali za Odrę.

– Pewnego dnia Pana mama szła z kolejnym przyszłym lokatorem sprawdzić jego przyszły dom. Okazało się, że w tym domu były obrazy Matejki. Jak to wspominała?

– Wszyscy byli tym zaskoczeni. Obrazy odkryto w domu, którego już nie ma. Był jednym z dwóch należących do niemieckiego właściciela, którego już w Przesiece nie było. Najprawdopodobniej wyjechał. Komisja z udziałem przyszłego mieszkańca udała się jak zwykle zrobić spis rzeczy. Mama chodziła i spisywała kolejne przedmioty, w końcu zeszła do piwnicy, gdzie znajdowały się skrzynie z napisem “Museum Warschau”. Dokładną zawartość rozpoznano później. Były to trzy dzieła wielkoformatowe Jana Matejki: “Unia lubelska”, “Rejtan” i “Batory pod Pskowem”.

– Ale w momencie tych oględzin nie otwierano skrzyń?

– Obrazy były założone na tak zwany wałek, skręcone jak dywan, zabezpieczone w drewnianych skrzyniach. Mama wspominała, że z uwagi na wartość obrazów wydano rozkaz…

– A skąd było wiadomo, że obrazy są tak cenne, skoro nie wyjmowano ich ze skrzyń?

– Już sam napis: “Museum Warschau” świadczył o dużej wartości tych obrazów. Poza tym nic nie było wiadomo. W ciągu kilku dni jednak wieść o tym, co znaleziono, rozeszła się po okolicy. Tym bardziej, że w Przesiece mieszkało już wielu nowych mieszkańców – Polaków. Spotykali się w barze “Pod Lipami” czy w jakimś innym. Cieszyli się z końca wojny, a o tym, że było wiadomo, iż chodzi o obrazy Matejki, świadczy to, że niemiecką nazwę Przesieki – Hain im Riesengebirge, postanowili zmienić na Matejkowice. Wszyscy jak jeden tę nazwę przyjęli.

– Wróćmy do Pana mamy. Co zrobiła ze swoją wiedzą o tak cennym znalezisku?

– Zadzwoniła z tą wiadomością niezwłocznie do Jeleniej Góry, do urzędu pełnomocnika rządowego Tabaki. Na tym jej rola jeszcze się nie skończyła. Obrazy były bowiem jeszcze przetransportowane na ulicę Spadzistą w Przesiece, gdzie mieszkał ówczesny wójt Przesieki Pawlak. Tam były bezpieczne. Wywóz tych obrazów z Przesieki do Muzeum Karkonoskiego w Jeleniej Górze zorganizowano dopiero dwa tygodnie później. Taki był czas, że nie było koni, samochodów ani paliwa. Krążące jeszcze do dziś opisy, że przyjechał tutaj profesor Lorentz, nie polegają na prawdzie, gdyż gdyby przyjechał, zapewne chciałby się spotkać i porozmawiać z mamą. Taki był czas, że lepiej było przypisać znalezienie obrazów profesorowi Lorentzowi, który przebywał wtedy w Kotlinie Kłodzkiej, niż przekazywać wersję, że uczynili to przybyli tu mieszkańcy.

– Jak potoczyły się dalej losy Pana mamy?

– Pracowała niecały rok przy osiedlaniu ludzi. Przybywali szybko i licznie, Przesieka wypełniła się nimi, choć niektórzy pobyli tu krótko i wyjeżdżali. Później mama założyła urząd pocztowy, bardzo potrzebny. Przeszkoliła się w tym celu w Jeleniej Górze. Początkowo poczta mamy była w domu wczasowym Mimoza. Mama prowadziła punkt pocztowy przez 10 lat, a potem urodziła mnie i przestała pracować. Nasze życie rodzinne było takie jak wielu innych ludzi. Ojciec pracował – jak wielu – w lesie, potem na poczcie w Jeleniej Górze. Dzięki ojcu poznałem góry!

– Pewnie dlatego już jako 18-latek wstąpił Pan do GOPR-u?

– Tak, ale wcześniej jeszcze chodziłem dużo po górach z kolegami. Sprawdzaliśmy, jak dojść na Śnieżne Kotły czy Słonecznik. Sporo chodziliśmy też z przewodnikami z domów wczasowych.

– Pan mieszka w górach, a nie pod górami. Czy zna Pan historię tego domu?

– Ten dom był opuszczony, więc rodzice – wcześniej mieszkający w pobliżu Złotego Widoku – wybrali go załatwiając dość łatwo formalności. Miał numer 44. Ten dom według numerów ma – wedle moich szacunków – na ponad 200 lat. Potwierdza to jego architektura – najpierw był chatą górską, przekształcaną stopniowo poprzez rozbudowy o kolejne pomieszczenia.

– Czy dawni właściciele odwiedzali ten dom?

– Raz tylko, pytając o dokumenty, których nie było, pewnie przepadły.

– Jak Pan trafił do GOPR-u? Kiedyś to była wielka nobilitacja.

– To były czas, gdy obowiązywał nabór do GOPR-u, poprzez ogłoszenie w Nowinach Jeleniogórskich. Zgłosiło się ze stu chłopa, ale trzeba było spełnić warunki: znać dobrze góry, umieć zjeżdżać na nartach. Nas młodych – interesowało wszystko, co związane z GOPR-em, także historia. Jako mieszkaniec Przesieki wiedziałem, że w mojej miejscowości istniała placówka ratownictwa górskiego na całe Sudety. Mieszkał tu pierwszy kierownik SOPR-u – Sudeckiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego Tadeusz Mucha-Zborowski. GOPR pochłonął mnie bez reszty. Brałem udział w szkoleniach, dyżurach, akcjach. To była wspaniała przygoda!

– Praca na Śnieżce też pewnie była przygodą.

– Dowiedziałem się o niej od przyjaciela, poprzedziło ją trzymiesięczne szkolenie, zakończone wewnętrznym egzaminem. Dopiero potem zostałem obserwatorem. Moja rola polegała na zapisywaniu co godzinę zjawisk atmosferycznych. Wychodziłem na taras i obserwowałem, spisywałem temperaturę.

– Nie zwiało nigdy Pana?

– Zdarzył się huragan! 220 kilometrów na godzinę. Wybijało szyby w nowym wtedy jeszcze obserwatorium. Przełożeni polecili nam ratować obserwatorium. Chcieliśmy iść – z liną i czekanem – pod wyciągiem, ale kierownik wyciągu Zbyszek Pawłowski odpalił wyciąg i wciągnął nas na górę. Przepisy mówiły, że w takich warunkach nie wolno tego robić, ale mówimy o sytuacji wyższej konieczności. Dalej poszliśmy pieszo. I wtedy właśnie mnie zwiało. Na podejściu na Śnieżkę wyleciałem poza łańcuchy. Byłem co najmniej wystraszony, rozglądałem się za kolegą. Trzymał się chyba kamieni. Jakoś z pomocą raków wróciłem na właściwą ścieżkę.

– Rozmawiał: Leszek Kosiorowski

Napisz komentarz


Masz ciekawą sprawę? Czekam na info!

Portal

Zgłoś za pomocą formularza.