Piotr Kaczmarek – wielokrotny mistrz Polski w narciarstwie alpejskim w różnych kategoriach wiekowych, reprezentant Polski, wychowanek Aesculapa Jelenia Góra. Po zakończeniu kariery sportowej prowadził firmę produkującą opakowania kartonowe. Potem wydzierżawił schronisko Odrodzenie, a następnie schronisko Na Hali Szrenickiej.

– Jak to się stało, że pan, pochodzący z Rawicza, trafił do jeleniogórskiego Aesculapa?

– Za sprawą mojej mamy, która była wielkim fanem narciarstwa, choć przygodę z nim zaczęła późno, bo na studiach. Wcześniej była koszykarką, lekkoatletką. Pasję do nart przelała na mnie, to z mamą stawiałem pierwsze kroki na nartach, była moim pierwszym trenerem. Mieszkaliśmy wtedy w Rawiczu. Od momentu, gdy poważnie zajęliśmy się nartami, mama była instruktorem w Aesculapie, a ja – jako czterolatek – jego zawodnikiem. To był rok 1986. Wszystkie weekendy spędzaliśmy na nartach.

– Gdzie trenowaliście? Na Łysej Górze, czyli w bazie Aesculapa, nie zawsze był śnieg. Z czasem też pewnie jej stoki były już dla pana za krótkie.

– Początkowo trenowaliśmy na Łysej Górze, ale i na różnych okolicznych stokach. Gdy zima była słaba, zdarzały się nawet treningi na trawie. Później, gdy moja przygoda ze sportem nabrała charakteru profesjonalnego, były wyjazdy zagraniczne, bliższe i dalsze, czyli Włochy, Austria, ale również Czechy: Szpindlerowy Młyn i Mała Upa.

– Aesculap był wtedy bardzo fajnym środowiskiem wielu trenujących dzieci oraz rodziców, także zintegrowanych z klubem.

– Skupiał świetnych ludzi, a jego historia z tego okresu jest wspaniała. To był wtedy najmocniejszy klub narciarski. Byłem zresztą jego członkiem od początku do końca mojej kariery. Bazę fizyczną moich osiągnięć stworzyła moja mama, ale w Aesculapie było wielu dobrych fachowców. Pierwsze większe sukcesy odnosiłem pod okiem trenera Piotra Wądołowskiego.

– Do kiedy uprawiał pan narciarstwo wyczynowo?

– Skończyłem w 2003 roku, w wieku 21 lat. Bardzo wcześnie…

– To był inny czas w Polsce niż teraz. Trudno było o sponsorów, którzy mogliby Pana wesprzeć, a narciarstwo zjazdowe na wysokim poziomie wymaga sporych wydatków.

– To była na pewno ważna przyczyna. Wielu moich znajomych mówi, że trafiłem na najgorszy moment zarówno pod względem finansowym, jak i zaplecza kadrowego w Polsce. Byłem zmuszony podjąć jakąś życiową decyzję. Z perspektywy czasu może czasem żałuję i oceniam jako pochopną, bo jednak moje ówczesne wyniki – patrząc na nie dzisiaj – były ciągle na dobrym poziomie i blisko czołówki. Trudno obecnie wychować zawodnika, który byłby na takim poziomie. Może warto było jeszcze powalczyć… Udało mi się jednak jakoś życie poukładać.

– Zakończył pan karierę w 2003, a schronisko Odrodzenie przejął pan w 2009. Co pan robił pomiędzy tymi momentami? Sportowcy często mają problem, by po zakończeniu kariery odnaleźć się w nowym życiu.

– Podobnie było ze mną. To były bardzo trudne lata. Ciężko było się odnaleźć w nowej rzeczywistości. Podjąłem próby samodzielnego prowadzenia działalności gospodarczej. Najpierw w handlu, potem w produkcji opakowań kartonowych. Zdobyłem nowe doświadczenia, które sporo wniosły do mojego życia.

– Co się stało, że wrócił pan w Karkonosze?

– Perspektywy w firmie produkcyjnej nie były zbyt kolorowe. Inna sprawa, że podjąłem decyzję o powrocie w góry. Odpocząłem na tyle od nart i gór, że poczułem chęć powrotu. O tym, że można przejąć schronisko Odrodzenie, dowiedziałem się od znajomego z Rawicza. Ruszyliśmy w góry sprawdzić, jak to wygląda.

– Odrodzenie miało wtedy złą passą. Dzierżawcy – nie wchodząc w szczegóły – nie radzili sobie. Miało fatalną opinię wśród turystów. Potem trafił się pan. Skargi ucichły.

– Tak było. By sprawdzić potencjał obiektu, chciałem tam zanocować, jeszcze za poprzednich dzierżawców. Pojechali ze mną znajomi, którzy chcieli pojeździć na nartach w Szpindlerowym Młynie. Pasowało mi to, bo takie połączenie chodziło mi po głowie: noclegi dla gości w Odrodzeniu, z możliwością jazdy na nartach na znakomitych stokach w Szpindlu. Pojechaliśmy tam na weekend. To była niesamowita przygoda. Znajomi, choć przygotowani na warunki schroniskowe, byli zaskoczeni.

– Czym?

– Przede wszystkim w Odrodzeniu było zimno. Do tego stopnia, że przez noc zamarzła nam herbata. Nie przeraziło nas to, choć wszyscy odradzali.

– Zamierzał pan wtedy wyremontować pokoje, by poprawić standard mogący sprostać oczekiwaniom osób zainteresowanych zjazdówkami w Szpindlerowym Młynie. Czy ten plan Pan wykonał?

– Dokładnie tak. To się udało. Przede wszystkim Odrodzenie miało problemy zimą. Lokalizacja – z jednej strony znakomita, w środku pięknych Karkonoszy – zimą powodowała, że turystów było bardzo mało i ciężko było tak duży obiekt utrzymać. Dzięki poprawie standardu i zaoferowaniu czeskich stoków udało się zainteresować Odrodzeniem narciarzy. Uruchomiliśmy nawet własną szkółkę narciarską. To pozwoliło utrzymać schronisko przez cały rok.

– Wydaje mi się, że zwiększenie się ruchu turystycznego w Karkonoszach, także poza Śnieżką i Szrenicą, co widzimy w ostatnich latach, pomogło panu.

– Tak, dobrze trafiliśmy.

– A gość Odrodzenia chyba jest inny niż na Śnieżce?

– Docierają do nas w dużej mierze prawdziwi turyści, a zimą narciarze. Przyjeżdżają samochodem od strony Szpindlerowego Młyna, parkują samochody po czeskiej stronie. Zimą trzeba do nas dojść, więc przypadkowe osoby raczej się nie zdarzają.

– Postanowił pan przejąć także drugie schronisko w Karkonoszach – Na Hali Szrenickiej. Pięknie położone, popularne, ale wymagające sporych nakładów. Skąd taki krok?

– Wiele czynników się na to złożyło. Wraz z rodziną, przyjaciółmi i pracownikami uwierzyliśmy, że jesteśmy w stanie poprowadzić jeszcze jeden obiekt i dać mu trochę lepsze życie oraz wyższą jakość dla turystów.

– Skąd pan wziął pracowników?

– Część ekipy to osoby z trzonu naszej załogi, która pracuje z nami od początku. Wokół tych ludzi zbudowaliśmy resztę zespołu. Jeśli chodzi o remonty pokoi, to sporo wykonało PTTK już wcześniej. Ten obiekt był w znacznie lepszym stanie niż Odrodzenie. Ale musieliśmy wyprowadzić ze stanu deweloperskiego część budynku, gdzie były do zrobienia podłogi, łazienki, wymiany drzwi.

– I co, kręci się teraz lepiej?

– Myślę, że turyści są zadowoleni. To też miejsce narciarskie, ale, niestety, odkąd tu jesteśmy, czyli od 6 lat, zimy były słabe. Ostatnia była świetna, ale byliśmy zamknięci z powodu pandemii.

– No właśnie, przez pandemię i ograniczenia z nią związane, w tym zamknięcie lasów i parków narodowych, byliście zupełnie odcięci od turystów. Jak sobie poradziliście?

– Początek był stresujący. Gości nie było, a obiekt trzeba było ogrzewać, co kosztowało wiele. Na szczęście udało się utrzymać załogę, nikogo nie zwolniłem. Długów pandemicznych wprawdzie jeszcze nie spłaciłem, ale ponieważ życie wraca do normy, jestem optymistą.

– Jak wygląda pana życie poza górami? Mieszka pan jeszcze czasem w Rawiczu?

– Jesteśmy ciągle w ruchu – żona, troje dzieci i ja. Igor, najstarszy, 16-letni syn, dostał się do liceum sportowego we Włoszech. Uprawia narciarstwo, podobnie jak 11-letnia córka Iga. Syn został mistrzem Polski juniorów w tym roku. Początkowo naszą bazą było Odrodzenie i stoki w Szpindlerowym Młynie, ale od pewnego poziomu wytrenowania konieczne są wyjazdy zagraniczne. Dlatego dużo jeździmy i prowadzimy trochę cygańskie życie. Bardzo pomaga mi wszystko ogarnąć żona, mama i teściowie. Rodzinna kooperacja.

– Ma pan swój klub narciarski.

– Tak, to Ski Team Kaczmarek. Skoncentrowaliśmy się na swoich dzieciach, ale czasem dołączają do nas znajomi, a my do nich.

– Jest pan zadowolony z takiego życia?

– Dzięki dzieciom, które startują w zawodach, mam wrażenie, że życie zatoczyło koło. Po zakończeniu swojej kariery byłem rozgoryczony i obrażony na narty. Dziś spotykam starych znajomych ze stoków, dawnych rywali, jak choćby braci Stanków czy Kasię Karasińską. Razem działamy dla dobra sportu. Czuję się spełniony.

– Dziękuję za rozmowę

Leszek Kosiorowski

Napisz komentarz


Masz ciekawą sprawę? Czekam na info!

Portal

Zgłoś za pomocą formularza.