Centrum Kamienieckiego Grzbietu, jego serce, czyli okolice dawnej „Leopoldsbaude”, są przedmiotem zainteresowania nie tylko poszukiwaczy skarbów już od pierwszych powojennych miesięcy i lat. Jest to bowiem okolica wręcz wymarzona do ukrycia nawet bardzo dużych obiektów, leżąca daleko od ludzkich siedzib, a zarazem łatwo dostępna licznymi, leśnymi drogami. Jest to także teren, którym interesują się osoby szukające śladów po niemieckich, tajnych. broniach. Zachowały się bowiem przekazy, że właśnie w okolicach „Leopoldsbaude” dokonywano dość niezwykłych, budzących zdumienie okolicznej ludności, eksperymentów.

Istniejąca w tym miejscu przed laty duża krzyżówka leśnych dróg umożliwiała nie tylko dojazd do schroniska, nawet w warunkach zimowych, ale przede wszystkim stwarzała możliwość niejawnego dostarczania w to miejsce ludzi i materiałów. Równocześnie korzystanie z kilku dróg wykluczało szansę zorientowania się przez kogokolwiek w wielkości transportów i ludzi docierających na Kamieniecki Grzbiet. Dlatego właśnie to miejsce wybrano na tajny ośrodek szkoleniowy Abwehry.

Można tu było bowiem skutecznie ukryć kilkuset ludzi i stworzyć im wręcz doskonałe warunki zarówno do ćwiczeń terenowych, jak i nauki. Równocześnie istniały tu znakomite możliwości ukrycia praktycznie wszystkiego, co gwarantowały dziesiątki starych kopalń, setki pojedynczych komór i sztolni, które pozostały po dawnych robotach górniczych, Kamieniecki Grzbiet jest bowiem jak ogromny, szwajcarski ser. Pełen korytarzy, komór, szybów i sztolni.

Równocześnie walory terenowe tej okolicy stwarzały także doskonale możliwości indywidualnego ukrywania się zarówno ludzi, jak i tego, co chcieli oni dobrze schować. Z tych szans korzystały także te służby III Rzeszy, których zadaniem było zabezpieczenie najcenniejszych, wojennych zdobyczy – czyli efektów rabunków prowadzonych w skali całego kontynentu, jak i niemieckich zasobów kulturalnych przed nadchodzącymi frontami. Dlatego w tej części Gór Izerskich ciągle jeszcze może zdarzyć się wszystko. A szczególnie odnalezienie wielkich i zasobnych kryjówek.

Armia z lasu

Góry Izerskie pod koniec wojny były pełne dezerterów oraz Niemców, którzy ukrywali się przed wcieleniem do armii. Jeden z osiadłych pod Kamienieckim Grzbietem Niemców opowiada, że było ich tak wielu, iż sztab armii generała Schernera planował wręcz przeprowadzenie leśnych łapanek, które miały zasilić armię w żołnierzy, i fizycznie zlikwidować tych oficerów, którzy zdecydowali się na decyzję. Szybkie posuwanie się frontów, zarówno północną, jak i południową stroną Sudetów, w zasadzie przekreśliło te zamiary. To jednak nie znaczy, że nigdy do takich policyjnych akcji w Izerach nie doszło. O ich przeprowadzaniu świadczą ciągle jeszcze liczne, kamienne kopczyki, których resztki w tych górach nadal można napotkać. Wspomniany Niemiec twierdzi, że są to groby oficerów, których zatrzymano w lasach i na miejscu rozstrzeliwano, właśnie za dezercję. Szczególne nasilenie tej akcji przypadło na czas, gdy władze wojskowe zorientowały się, że dezerterzy nie tylko chronią się przed służbą w wojsku, ale i bogacą się, opróżniając skrytki ukryte w górach.

W kwietniu 1945 roku ludność wsi położonych u stóp Gór Izerskich szacowała liczbę ukrywających się uciekinierów na kilka tysięcy. Mówiono wtedy, że z ludzi ukrywających się w lasach można stworzyć małą armię. Ten stan trwał aż do 1046, a nawet 1947 roku, bo właśnie przez Góry Izerskie prowadził najpopularniejszy szlak ucieczki do niekomunistycznych jeszcze wtedy Czech i dalej, do Bawarii, do amerykańskiej strefy okupacyjnej.

Opowiadający o tym Niemiec jest przekonany, że przez Izery przepłynęły nie tylko tysiące ludzi, ale i wiele ton bardzo cennych dóbr. Pochodzących z rabunków, ze śląskich majątków i muzeów, z prywatnych i urzędowych skrytek, które urządzono w tych górach.

Pociągi skarbów?

Na odludziu, w okolicach rezerwatu „Krokusy” w Górzyńcu, jest wiele takich miejsc, które zadaniem wspomnianego Niemca nadal kryją wiele tajemnic. Opowiada on, że wiosną 1945 roku niemieckie władze zorganizowały co najmniej kilka wyjazdów specjalnych pociągów, które zawoziły w góry mieszkańców Kotliny Jeleniogórskiej chcących właśnie w górach bezpiecznie ukryć posiadane walory. Pociągi te zatrzymywały się na wielkim zakręcie kolejowy w okolicach Górzyńca, niemal bezpośrednio pod „Zakrętem Śmierci”, i tam wybierający się w góry mogli bezpiecznie wysiąść. Po czterech godzinach postoju na pobliskiej stacji kolejowej Seifershau, pociąg wracał na zakręt zabierał pasażerów w kierunku Jeleniej Góry.

W ciągu tych czterech godzin pasażerowie pociągu mieli czas na zakopanie w wybranych przez siebie miejscach tego, co chcieli. ukryć Było to tym łatwiejsze, że każdy z zainteresowanych mógł otrzymać od obecnego w pociągu geodety (?) instrukcję, jak wybierać miejsce na schowek i jak sporządzić plan, który pozwoli bezpiecznie powrócić w to samo miejsce, oraz jak głęboko zakopywać „skarby”, by uchronić je przed saperami uzbrojonymi w wykrywacze metalu.

Z relacji kilku świadków wynika, że z tej możliwości skorzystało co najmniej kilkuset ludzi, choć oczywiście nie wiadomo, ilu z nich rzeczywiście zakopało w górach swoje prywatne, rodzinne skarbczyki. Wiadomo jednak, że ta „kolejowa akcja” była ostatnim akordem w trwającym dłuższy czas procesie ukrywania w górach, na własną rękę, sporych majątków. Musiało ich być wiele, bo z tej możliwości skorzystało późną jesienią 1944 roku także bardzo wielu mieszkańców Wrocławia i bogatej Legnicy. Z relacji wspomnianego Niemca, który chce dożyć swoich dni w spokoju i dlatego pragnie zachować pełną anonimowość, jasno wynika, że na Pogórzu Izerskim był taki czas, w którym w górach, każdego dnia przybywało kilkanaście lub kilkadziesiąt schowków.

Ciężarówki z Petersdorfu

Niezależnie od jak dotychczas niezbyt udanych poszukiwań podziemnej fabryki pod Sobieszem, w Piechowicach, dawnym Patersdorfie, pod koniec wojny, w zakładzie produkującym fosforowe bomby zapalające, bomby głębinowe i torpedy było też miejsce, w którym przygotowywano do ukrycia zwożone do Piechowic dobra kultury. Tu je przepakowywano i odpowiednio zabezpieczano, by później wywieźć je gdzieś w góry. Wiadomo, że pod koniec zimy 1945 roku nocami wywożono z tej fabryki skrzynie, które jechały w kilka miejsc. W tym na pewno gdzieś w rejon Rozdroża Izerskiego, Kozackiej Doliny i w okolice Małego Stawu. Właśnie śladów po m.in transportach szukano na początku lat osiemdziesiątych, gdy wojsko MSW badało sprawę tzw. „Złota Wrocławia” i przekopywało Karkonosze.

Wiarygodne świadectwa przekonują, że w lutym i marcu 1945 roku co najmniej przez kilkanaście nocy Petersdorfu wyjeżdżały ciężarówki kierujące się zarówno na Rozdroże Izerskie Drogą Sudecką, jak i przez Górzyniec bezpośrednio w głąb gór, w okolice „Leopoldsbaude”. Istnienie trasy transportowej przez Górzyniec, którą przejechało kilkanaście transportów z Patersdorfu, jeszcze kilka lat temu potwierdzał pewien Polak, który w tej okolicy pracował w czasie wojny przy robotach leśnych. Tym samym zajmował się on także już po wojnie, osiadając w Piechowicach. W 1997 roku, na kilka miesięcy przed śmiercią, nawet nie ukrywał, że został tu po wojnie tylko po to, by odszukać miejsca, do których jeździły ciężarówki. Opowiadał on, że znalazł jedynie kilka prywatnych schowków, których zawartość wystarczyła na zbudowanie domu pod rodzinnym Tarnowem, i wykształcenie córek. Ale nigdy nie udało mu się trafić na miejsca, gdzie wyładowano ciężarówki. Bo jego zdaniem, wyładowywano je na pewno. Auta bowiem nad ranem zawsze wracały do Petersdorfu. Tylko kilka z nich zostało już po powrocie z gór spalonych na skraju lasu, gdzie do dziś można znaleźć, nad Górzyńcem, resztki tamtych ciężarówek. Wracające ciężarówki, także te spalone, świadczą o tym, że schowki, które zapełniano, musiały być starymi, górniczymi wyrobiskami. Bo do takich stosunkowo małych sztolni nie można było wjechać. Takie właśnie są istniejące do dziś na stokach Kamienieckiego Grzbietu kopalnie wyrobiska, które mogą pomieścić ludzi i skrzynie, ale na pewno nie ciężarówki. Te skrzynie to dziś zapewne najbardziej poszukiwany skarb, ukryty w Górach Izerskich.

Spalone schronisko

Ograniczenia, które zwycięscy alianci narzucili niemieckim siłom zbrojnym po pierwszej wojnie światowej, dość szybko doprowadziły do zainteresowania się górskimi schroniskami jako miejscami ukrytego szkolenia kadr dla przyszłej wielkiej armii. Szczególną uwagę i znaczenie przywiązywano do takiej schronisk, by gwarantowała ona całoroczną dostępność, a zarazem takie położenie, które pozwalało na zabezpieczenie terenu przed niespodziewanymi gośćmi. „Leopoldsbaude” nadawała się do tego celu wręcz znakomicie. Już od 1921 roku, a zatem w kilka zaledwie miesięcy po powstaniu Abwehry, okolice tego schroniska często zamykano na wiele, szczególnie jesiennych i zimowych miesięcy, utajniając prowadzone tam szkolenia wojskowych kadr. Było to o tyle łatwe, że w tamtym czasie wystarczało wynajęcie całego obiektu, by jesienią praktycznie zatrzymać ruch w tej okolicy.

Z powojennych już informacji wynika, że w schronisku szkolono grupy wojskowych specjalistów, których zadania przypominały to, co dziś można określić mianem dywersji, wykonywanej przez komandosów. W czasie wojny, w schronisku zlokalizowano bowiem szkołę Abwehry, której uczniowie należeli do najlepszych asów Otto Skorzennego. Podobno co najmniej czterech ludzi szkolonych w „Leopoldsbaude” brało udział w akcji uwolnienia Mussoliniego z rąk włoskich partyzantów. Prawdopodobnie już w 1940 roku w bezpośrednim sąsiedztwie schroniska zbudowano kilka baraków, radykalnie poszerzając możliwości szkoleniowe tego obiektu. Powstały też place apelowe, tor przeszkód, ujawniane do dzisiaj składy broni i kilka innych obiektów. Jeszcze teraz, wczesną wiosną lub późną jesienią. można bez trudu odnaleźć nie tylko plac apelowy, ale nawet resztki masztu, na który niegdyś wyciągano flagę ze swastyką.

Wszystko to, łącznie z głównym budynkiem schroniska, niestety spłonęło, spalone celowo, by zniszczyć ślady. Do dziś mówi się, że dokładne spalenie wszystkiego było konieczne, bo inaczej nie dało się ukryć tego, do czego w latach wojny służyła „Leopoldsbaude”. Materialne dowody niezwykłych zadań, które spełniał ten obiekt, można jednak znaleźć do dziś. Przy odrobinie szczęścia, po zaledwie kilometrowym spacerze, przy drodze z Rozdroża Izerskiego do Górzyńca daje się odszukać dziwny kabel telefoniczny, który zapewniał łączność tamu schronisku. Dziwny, bo niezwykłe są co najmniej dwie związane z tym kablem sprawy.

Niemal wszystkim karkonoskimi i izerskim schroniskom łączność telefoniczną zapewniały jedno-, lub co najwyżej dwuparowe kable telefoniczne, najczęściej zresztą prowadzone liniami napowietrznymi. Jedynie w trudniejszych miejscach ukrywano je płytko pod ziemią, zabezpieczając przed wpływami silnego, górskiego wiatru. Natomiast do „Leopoldsbaude” poprowadzono podziemny kabel bezpośrednio ze Szklarskiej Poręby, zakopując go po… lewej stronie Drogi Izerskiej prowadzącej do Świeradowa, zaledwie 20 do 30 m od szosy.

Dopiero na Rozdrożu Izerskim kabel ten przechodzi pod drogą w kierunku „Leopoldbaude” Jest to o tyle dziwne, że kabel dochodził jedynie do schroniska i dlatego bardzo kosztowne i pozornie nieracjonalne ułożenie go w terenie nie ma sensownego uzasadnienia. Chyba że chodziło o utajnienie miejsca, do którego docierał.

Drugim istotnym, a dającym się sprawdzić i dziś szczegółem jest to, że ten doskonałej jakości, wieloparowy kabel mógł równocześnie obsługiwać wiele linii, łącząc nawet telefoniczne centrale. A ponieważ ułożono go w specjalny i bardzo kosztowny sposób, zabezpieczając na całej długości stalowymi łódkami przed przypadkowym przecięciem przez kamienie, musiał on spełniać ważne, wojskowe funkcje. Ten wniosek nie budzi żadnych wątpliwości. Ludzie spotkani w górach, o których pisałem tydzień temu, twierdzą, że wiedzą na pewno, że obsługiwał on szkołę Abwehry i pozwalał na bezpośrednią łączność z najważniejszy mi centrami władzy w Berlinie.

Studzienki i piwnice

W okolicach „Leopoldsbaude” było także coś więcej. Uporczywie bowiem powraca informacja o wielkich piwnicach, ukrytych w okolicy dawnego schroniska, potwierdzana odnajdowanymi co jakiś czas, ukrytymi w lesie studzienkami prowadzącymi do… nikąd. Wyposażone w stalowe stopnie kończą się bowiem zaledwie metr pod powierzchnią gruntu. Na dnie studzienek jest dość gruba warstwa przekopanej ziemi, a pod nią betonowe „podłogi”. W dwóch studzienkach ktoś próbował nawet rozbić beton, ale bez ciężkich, pneumatycznych narzędzi okazało się to niemożliwe.

Byłem przypadkowym świadkiem opróżniania kilka tygodni temu starego magazynu broni. Dlatego twierdzo, że inne istnieją nadal w okolicach dawnej Leopoldsbaude”, bo nie ma powodu sądzić, że odkryto już wszystkie. Jeśli zaś są tam magazyny broni, mogą być i niemal na pewno są tam także indywidualne zbiorowe, wojenne schowki. Ktoś bardzo intensywnie szukał ich latem ubiegłego roku. Można więc przyjąć za pewnik, że tej wiosny podjęte będą próby znalezienia nie tylko tego, co wywieziono z Petersdorfu. Niezwykle kosztowne, ubiegłoroczne radarowe badania tego terenu musiały bowiem dać jakiś efekt. Mam nadzieję, że dowiemy się, jaki…

Marek Chromicz

Archiwum Nowin Jeleniogórskich nr 2, 11.1.2000 r.

Napisz komentarz


Masz ciekawą sprawę? Czekam na info!

Redaktor

887732136

Zgłoś za pomocą formularza.