Opis tego miejsca można znaleźć niemal wyłącznie w starych, niemieckich przewodnikach turystycznych po Górach Izerskich, które opisują „Leopoldsbaude” jako okolicę naprawdę wartą odwiedzenia. To stare schronisko leżało bowiem na przełęczy Grzbietu Kamienieckiego, pomiędzy Jastrzębcem i Świerkowcem, a przed kilkudziesięciu laty, gdy przycinano najbliższe drzewa, ze schroniska roztaczał się wspaniały widok na Kamieniecki Grzbiet.

Prawdziwie dramatyczną historię tego drewnianego schroniska wielokrotnie pisał ogień, który kilka razy doprowadził „Leopoldsbaude” niemal do likwidacji. Tak było zarówno po wielkim pożarze w 1822 roku, jak i po bardzo niszczącym ogniu, który strawił schronisko jeszcze raz w 1808 roku. „Leopoldsbaude” zawsze jednak odbudowywano, aż do momentu, gdy ostatecznie wypełnił się jego czas.

Doszło do tego pod sam koniec wojny, gdy okolice „Leopoldsbaude” dla dziesiątków maruderów i dezerterów stały się miejscem przemiany żołnierzy przegranej armii w spokojnych, niemieckich cywilów. Zanim jednak do tego doszło, przez kilka wojennych lat „Leopoldsbaude”, obsadzone niemieckimi siłami specjalnymi, pełniło ważne, nie tylko wojskowe funkcje. Było bowiem jednym z tych miejsc, do których przez wiele jesiennych miesięcy 1944 roku i zimowych miesięcy 1945 roku dotarło kilkanaście niezwykle tajemniczych i doskonale chronionych transportów. Ukryto je w okolicy schroniska tak dobrze, że prawie nic nie znaleziono do dziś. Prawie…

Już w lecie ubiegłego roku dość głośno było o poszukiwaniach prowadzonych w Górach Izerskich, przy pomocy najnowocześniejszego sprzętu. W sierpniu, na Kamienieckim Grzbiecie. Widziano nawet specjalne przygotowany samochód, z którego w czasie jazdy dokonywano pomiarów radarowych tego terenu, aż po szczyt Sępiej Góry nad Świeradowem. Profesjonalny sposób działania, jedynie przypadkowe ujawnienie faktu prowadzenia tych badań oraz wielkie koszty wyłożone na ten cel świadczą o poszukiwaniu konkretnych miejsc i konkretnych obiektów ukrytych w tych górach. Świadczą tym bardziej, że badania bardzo szybko ograniczono do kilku charakterystycznych punktów. Od dawna zresztą znanych jako miejsca, w których oczekuje się ujawnienia naprawdę dużych schowków.

Leśne spotkanie

Późną jesienią ubiegłego roku poszedłem raz jeszcze zobaczyć miejsce, gdzie w lecie prowadzono najintensywniejsze poszukiwania i pomiary, by sprawdzić co tam się dzieje. Przez całą jesień do chodziły bowiem liczne sygnały, że na tokach Kamienieckiego Grzbietu panuje ciągły ruch.

To był jeden z powszednich dni pod koniec listopada, gdy wracając z niezbyt zresztą udanych oględzin pewnego miejsca na stoku Kamienieckiego Grzbietu, tuż obok miejsca, gdzie niegdyś stała „Leopoldsbaude”, a które obecnie jest przysłonięte szkółką leśną, spotkałem czteroosobową grupę pracujących na leśnej drodze ludzi. Wzajemne zaskoczenie było ogromne. Bo, gdy niezauważony, i sam ich nie widząc podszedłem całkiem blisko, ludzie ci właśnie kończyli wstępne czyszczenie, jak mi później powiedzieli, szesnastu przed chwilą wydobytych z ziemi karabinów. Tuż obok leżała rozbita, czy może raczej rozpadająca się skrzynia pełna przegniłych, śmierdzących zgnilizną dokumentów. Kilka, może osiem karabinów leżało jeszcze na zgniłych, wilgotnych szmatach. Uwagę zwracało to, że niemal wszystkie kolby były już mocno zbutwiałe, a mimo tego skórzane paski zachowały się doskonale. Broń, pomimo zabezpieczenia, ulega już jednak daleko idącej korozji.

Powiedzenie, że strach ma wielkie oczy, sprawdziło się i tym razem. Nie da się bowiem ukryć, że to nieoczekiwane spotkanie wszystkich postawiło w dość trudnej sytuacji. Najbardziej niekorzystnej dla mnie, bo ja byłem sam, a poszukiwaczy czterech. Daleko od ludzi, w lesie, późną jesienią. Przez kilka chwil wyglądało to naprawdę groźnie. Bytem bowiem świadkiem opróżnienia jakiegoś schowka. I oni o tym wiedzieli. A takich świadków nikt nie lubi. Wykorzystując zaskoczenie przedstawiłem się jako dziennikarz od dawna piszący o poszukiwaniach skarbów, który właśnie wraca z oględzin pewnego szczególnego miejsca.

Na szczęście dwóch mężczyzn znało moje nazwisko i teksty poświęcone poszukiwaniu skarbów, co wyraźnie ułatwiło, a może nawet wręcz umożliwiło nawiązanie kontaktu Zaś po zapewnieniu, że o zdarzeniu albo będę milczał, abo opowiem tylko tyle, na ile zgodzą się uczestnicy tego spotkania, pojawiła się szansa na spokojną rozmowę. Tym bardziej że poszukiwaczy bardzo zainteresowała moja wiedza, bo czymś musiałem zagrać na temat letniej elektronicznej penetracji tej okolicy. Po pertraktacjach szef grupy zgodził się, bym chwilę przyglądał się ich pracy, a nawet na opis tego spotkania pod warunkiem zachowania w tajemnicy wszystkiego, co pozwoliłoby na identyfikacje grupy. -I niech pan nawet nie próbuje notować czy zrobić zdjęć – przestrzegł.

Gdzie jest schowek?

Zarówno karabiny, jak i skrzynia z dokumentami zostały wyciągnięte gdzieś w bezpośrednim sąsiedztwie „Leopoldsbaude”, w lesie, nie więcej niż 150 metrów do dawnego schroniska. Jak mi powiedziano, wyciągnięto szesnaście trzystrzałowych mauzerów, ładowanych od góry, będących, dla poszukiwaczy całkiem niezłym skarbem. Ich zdaniem, choć skorodowane, nadawały się one do takiego oczyszczenia i przygotowania, by mogły uzyskać wartość handlową. Na taką bowiem, nie nadającą się już do użytku, ale nieźle zachowaną historyczną broń jest obecnie całkiem niemały zbyt i niezłe ceny. A szesnaście znalezionych karabinów, jak mnie przekonywano, gwarantowało poszukiwaczom niewielki, ale pewny dochód.

Niestety, drewniana skrzynka, na której zachowały się jeszcze wyraźne ślady papy, zaczęła gnić już wiele lat temu. Świadczyła o tym także jej zawartość czyli masa zgnitych, brązowych i mokrych płatków papieru, z ledwo widocznymi śladami farby drukarskiej i plam atramentu. Być może specjaliści mogliby odczytać na tych kartach pojedyncze słowa, ale bez osuszenia, w lesie było to właściwie niemożliwe. Zdaniem poszukiwaczy skrzynka zawierała dokumenty i osobiste papiery tych, do których kiedyś należały znalezione karabiny.

Gdyby te papiery zachowały się w lepszym stanie, mogłyby dziś mieć sporą wartość, choćby jako pamiątki dla tych którzy kiedyś ukryli je w lesie. Lub dla ich rodzin. Jako przegnita, bezwartościowa masa, papiery te miały ponownie powrócić do schowka. – Maże ktoś z nich tu jednak przyjdzie i odnajdzie schowek. Niech wie, jak marnie go zabezpieczył – nie bez złośliwości skomentował to znalezisko szef grupy.

Ale poproszony o pokazanie schowka, tego miejsca, z którego wyjęto karabiny i skrzynkę, kategorycznie odmówił. – Może pan tu przecież wrócić, niech pan sam znajdzie to miejsce – oświadczył. I wiedział, co mówi, bo po czterech dniach w tym miejscu nie było już żadnych śladów po naszym spotkaniu. Las, liście i zapewne staranne maskowanie ukryły wszelkie ślady. Być może się mylę, ale jestem prawie pewien, że tego dnia znaleziono nie tylko karabiny…

To niezwykłe spotkanie trwało kilkadziesiąt minut. Szybko jednak okazało się, że nie zobaczę i nie dowiem się nic więcej niż to, co udało mi się zobaczyć na początku spotkania. Dlatego, choć zawiedziony skromnością informacji jednak nie bez pewnej ulgi i… strachu przyjąłem propozycję odprowadzenia mnie na Rozdroże Izerskie, do samochodu Było jasne, że z tej uprzejmości muszę skorzystać. Szkoda tylko, że człowiek, który mnie odprowadził, po prostu ignorował wszystkie pytania. Milczał jak grób. Jedynie, już zatrzaskując drzwi mojego auta zdobył się na ostrzeżenie. – Dziś nie warto, by pan tam wracał, robi się ciemno…

Złoci dezerterzy

Ostatnie miesiące wojny zaludniły Góry Izerskie dużą ilością dezerterów z armii niemieckiej, którzy w tej okolicy postanowili przeczekać zbliżający się koniec wojny. Do dziś zachowało się w tym terenie sporo różnych, ziemnych schronów, będących pozostałością po tamtym czasie. Część z nich służyła Niemcom jeszcze długi czas po wojnie, jako bazy przerzutowe przez granicy, dla niemieckich uciekinierów do zachodnich stref okupacyjnych. Skala zjawiska musiała być naprawdę duża, skora wzmocniony batalion WOP ze Szklarskiej Poręby, wsparty siłami milicji i pomocą radziecką, wielokrotnie organizował bojowe wyprawy w Góry Izerskie.

Z relacji pewnego Niemca, który już od marca 1945 roku ukrywał się w górach nad Antoniowem, a który dziś szuka pomocy, wynika, że niemiecka ludność tej właśnie wsi pozwoliła przetrwać jemu i dziesiątkom innych dezerterów, dożywiają ich i zaopatrując w cywilną odzież. Niemiec ten wspomina, że było to możliwe nie dlatego, że wieś popierała dezerterów, lecz dlatego, że pod koniec wojny wszystko było na sprzedaż. Szczególnie za złoto. A złotem płaciło wielu dezerterów. Złotem znajdowanym w górskich schowkach, z których wiele było tak dużych, że kryły nie tylko prywatne depozyty. Kilka takich schowków zostało odkrytych i częściowo otwartych już pod koniec wojny. Dlatego wmieszani w transakcje z dezerterami mieszkańcy Antoniowa mówili o nich „złoci dezerterzy”.

Wspomniany Niemiec, pochodzący z Górnego Śląska, dziś mieszający w Berlinie, opowiada, że wielokrotnie wracał już w Góry Izerskie, by odnaleźć ukryty w czerwcu 1945 roku schowek. Ten sam z którego wyjął w 1945 roku sporą ilość złota. Twierdzi on, że ów schowek musiał należeć do bardzo zasobnej rodziny, bo ukryto w nim nie tylko rodzinną biżuterię, obrazy, dokumenty i porcelanę, a nawet kryształy, ale także kilka dywanów i… spore zapasy mięsa zatopionego w smalcu, w słoikach wecka. Przez wiele tygodni 16ukrywania się brakowało mi tylko elektrycznego światła, opowiada.

Niemiec wspomina, że ten schowek – obudowaną belkami ziemiankę – odnalazł w marcu 1945 roku tylko dlatego, że zainteresował się miejscem, w którym już stopniał śnieg. Choć wokół było go jeszcze dość dużo. Zanim w czerwcu poszedł przez Czechy do Bawarii, narzucił na ziemiankę jeszcze dodatkowych kilkadziesiąt centymetrów ziemi, chcąc zabezpieczyć schron przed ponownym odkryciem. Jak opowiada, sporządzi wtedy mapę, na której dokładnie oznaczył punkty orientujące ten plan w terenie, co miało ułatwić dotarcie do schowka.

Brzozy kryją tajemnicę

Schowek jest dziś nie do odnalezienia, bowiem mapa była zorientowana w oparciu o przebieg drogi sudeckiej i kilka charakterystycznych punktów i drzew. Przecięcie łączących je linii było miejscem ukrycia schowka. Jednak już w 1983 roku, podczas pierwszej po wojnie próby dotarcia w to miejsce, okazało się, że zmiany terenowe są ogromne. Przestał bowiem istnieć kamienny, przydrożny słupek kilometrowy, będący ważnym znakiem orientacyjnym, podobnie jak zniknęły charakterystyczne drzewa, powalone klęską ekologiczną Gór Izerskich. Siedem urlopów, siedem wypraw, siedem ponawianych prób odnalezienia tego schowka jak dotychczas nie dało rezultatu.

Nie pomogła także proszona o pomoc grupa poszukiwaczy ze Szklarskiej Poręby, zachęcona do poszukiwania obietnicą przejęcia dwóch trzecich znaleziska. Miejsce poszukiwań, kiedyś pokryte lasem, teraz zarasta brzozową samosiejką i jest nie do rozpoznania. A dokładność wskazań Niemca oznaczają jedynie słowa – to jest gdzieś tu!

Ten sam człowiek zapewne rozżalony brakiem własnego sukcesu, postanowił, że opowie, co widział i słyszał w okolicach „Leopoldsbaude” pod koniec wojny. Jest to bardzo ciekawa opowieść o miejscu i zdarzeniach, o których podobnie jak ów Niemiec, choć znacznie krócej mówili także spotkani w lesie poszukiwacze skarbów. To historia O „Leopoldsbaude” o schronisku które było zamknięte dla obcych przez dwa ostatnie lata wojny, o ośrodku szkolenia Abwehry, o dziwnym placu apelowym i ciężkiej, fizycznej pracy skoszarowanych w schronisku ludzi…

Tekst i zdjęcie: Marek Chromicz

Fot. Fotopolska,

Lata 1910-1915 , Restauracja w leśniczówce Leopoldsbaude, obiekt pełnił także funkcję schroniska, obecnie nie istnieje.

Archiwum Nowin Jeleniogórskich nr 1 z 4.1.2000 r.

Napisz komentarz


Masz ciekawą sprawę? Czekam na info!

Portal

Zgłoś za pomocą formularza.