Roman Pituch i sztygar Alojz współpracowali wiele lat. Łączyła ich nie tylko wspólne wyprawy i poszukiwania, ale także zabawa, do której nie trzeba było ich namawiać. Bywali na dancingach i w restauracjach, ale zawsze daleko od miejsca pracy i zamieszkania. Byli ostrożni, nigdy nie pili więcej niż potrzeba, zawsze starannie unikali jakichkolwiek kłopotów. Przypadkowym współbiesiadnikom, wyjaśniając źródło zasobności, opowiadali o górniczych zarobkach i racjonalizatorskich nagrobkach.

R. Pituch nigdy jednak nie zapłacił za wspólną zabawę. Zawsze i wszędzie, nawet najdrobniejsze koszty wspólnych zabaw pokrywał bowiem Alojz, który nigdy, choć Pituch pytał go o to wiele razy, nie odpowiedział na pytanie, dlaczego upiera się przy fundowaniu rozrywek. To wyglądało jak pasja i zarazem radość z tego, że mógł komuś finansować zabawę. Pituch opowiada, że zupełnie nie wie, dlaczego tak się działo, ale zapamiętał, że zawsze gdy zabawa była udana, ponury zwykle sztygar przez kilka dni chodził jakby szczęśliwszy. To pewnie chodziło z dzieciństwa, z braku radości z zabawy, a może ze strachu przed bezwzględną matką, zastanawiał się R. Pituch, opowiadając o tamtych czasach. Jak było naprawdę, nie uda się ustalić już nigdy, ale gdy Pituch wspomniał o matce sztygara, którą widział tylko raz w życiu, na moment stężała mu twarz…

Pod Stary Książ

Pewnego dnia sztygar Alojz zabrał R. Pitucha na wyprawę do Wałbrzycha. Pojechali jak zwykle w niedzielę, a z pociągu wysiedli na dworcu Wałbrzych Szczawienko, skąd piechotą mieli już bardzo blisko do kompleksu Książa. Alojz po raz pierwszy i zapowiedział, że do zamku przyjadą kiedyś specjalnie, „po kamyki i papiery”, na które czeka w Niemczech ktoś niezwykle ważny, kto te dokumenty musi otrzymać.

Tego dnia, po obejrzeniu zamku z popularnego cypla widokowego, obaj wrócili w kierunku Szczawienka i w głąb książańskiego kompleksu weszli Doliną Pełcznicy. Prawdopodobnie dlatego, że Alojz chciał pokazać Pituchowi, jak rozległe są ślady po dawnej infrastrukturze, jak liczne są ślady kanałów, wentylacji i zawalonych tuneli. Z relacji Alojza wynikało bowiem, że idą dnem kotliny, która w latach wojny była miejscem bardzo poważnych robót budowlanych, prowadzonych zarówno na poziomie Pełcznicy, jak i od góry, z zamkowego dziedzińca. Pokazując na strome, skalne ściany, sztygar przekonywał R. Pitucha tym, że tajemnice tego miejsca zna tylko kilku ludzi. – Nie wie o nich nawet moja matka – zapewniał, twierdząc, że to, co oni mają do zrobienia nad Pełcznicą, jest tylko delikatnym dotknięciem wielkiej, szklanej góry. Gdy zapytałem Alojza, dlaczego „szklanej”, powiedział tylko, ze jest to temat twardy i śliski jak szkło. Ale wcale nie kruchy…

Po kilkudziesięciominutowym spacerze, widząc już po prawej stronie zamek Książ się wspinać ostro w górę. Odnaleźli ścieżkę, ale już po kilkudziesięciu metrach Alojz zszedł ze ścieżki w stronę skał, groźnie wiszących nad doliną Pełcznicy. Wraz z nim w to miejsce wszedł także Pituch. Alojz zaczepił linię i polecił Pituchowi siedzieć cicho, nie zwracać na siebie uwagi i pilnować jedynie, by nikt nie zainteresował się liną, od której, jak twierdził sztygar, zależało jego życie. Alojz zniknął Pituchowi kilka metrów niżej. – Widziałem go najpierw, jak stał na skalnej platforence, i później, jak wspinał się, jakby wchodząc do jakiegoś małego otworu. Przez chwilę widziałem nad przepaścią tylko jego nogi – opowiada Pituch. – Jeszcze przez kilka minut czuć było tylko drganie liny, ale i ten ruch szybko zniknął. Zostałem sam, wciśnięty w skalne gniazdo. Choć miałem świadomość, że właściwie jesteśmy w wielkim mieście, to miejsce w jakiś dziwny sposób przyprawiało mnie o strach – wspomina. – Najbardziej bałem się tego, że coś się stanie, że Alojz nie wyjdzie, a ja nawet nie będę wiedział, czy potrzebuje pomocy i jak mu pomóc. Mogłem myśleć tylko o tym, bo sztygar już znacznie wcześniej, w czasie innej wyprawy, zakazał mi kiedykolwiek poszukiwania pomocy. Gdyby kiedyś nie wrócił, miałem zabrać sprzęt, zlikwidować ślady i zapomnieć o wszystkim, na zawsze.

Skalna półka i miny

Po niemal dwóch godzinach czekania lina zaczęła ponownie drżeć. Po chwili zobaczyłem najpierw nogi, a później Alojza, jak wywleka z otworu dużą, płaską, brezentową torbę – opowiada Pituch. – Tym razem z podziemi wyciągnięte zostały chyba tylko dokumenty, które musieliśmy wraz z torbą jakoś zapakować. Klapa torby zamknięta była paskami i zabezpieczona cienką, chyba stalową linką, spiętą ołowianą zapewne plombą. Widać na niej było odcisk swastyki i jakiś napis, chyba nazwę urzędu. Sztygar z własnego plecaka wyjął worek po namiocie i po zgięciu torby w całości schował ją do tego worka. Po zaciągnięciu sznura okazało się, że mamy do przeniesienia po prostu… namiot. W tej sytuacji nie miałem wątpliwości, że Alojz doskonale wiedział, po co idziemy i że był w tym miejscu już niejeden raz.

Sztygar wyjaśnił Pituchowi, że miejsce, w którym wszedł w podziemia, było w latach wojny półką wyciosaną w skale, na której przez kilka lat bez przerwy stał wartownik dochodzący na swój posterunek z wnętrza zbocza. Opowiedział, że kilkadziesiąt metrów niżej były samochodowe wjazdy, a wewnątrz góry była klatka schodowa i wielka ilość różnych pomieszczeń. Niektóre z nich, zdaniem sztygara, maiły wtedy połączenie z dworcem kolejowym w Szczawienku. To wszystko pod koniec wojny zostało wysadzone, zawalono wjazdy i klatkę schodową, a dojście do kilku pomieszczeń jest tylko przez resztki odstrzelonej półki skalnej i ukryty pod skalnym okopem mały otwór. – Dokumenty, które niesiemy, to wielki skarb dla pewnej historycznej, niemieckiej rodziny – opowiadał sztygar. Zapytany, czy chodzi o właścicieli Książa, kategorycznie zaprzeczył.

To, co jeszcze jest w środku, można zobaczyć i wyjmować tylko po zastosowaniu specjalnych technik poruszania się, zapewnił Pitucha Alojza. Tam jest tylko kilka min, ale tak podłożonych, że nigdy nie będzie można ich usunąć. Mogą tylko wylecieć w powietrze. Chodzi bowiem o to, by bezpieczni byli tylko ci, którzy znają szyfr poruszania się po tym podziemiu. Nigdy tam nie wracaj, choć wiesz, gdzie to jest – bo zginiesz, a nikt nawet nie zauważył, że od jakiegoś wybuchu lekko zadrżała ziemia.

Do Wrocławia wrócili jeszcze tego samego dnia. R. Pituch na ulicy poczekał na rozliczenie się Alojza z matką i pojechali pociągiem na Śląsk. W domu, już w nocy, Pituch otrzymał jak zawsze po takich akcjach rulonik złotych dolarów. – To była doskonała metoda opłacania mnie – „od ręki”, niezawodna, świetnie uspakajała sumienie i rozwieszała wątpliwości…

Trójkąt z sadów

Dobrze udokumentowanych relacji o istnieniu podziemnego Wrocławia jest wiele. Niektóre z nich są bardzo wiarygodne i bez wątpienia przypominają relacje autentycznych środków, którzy wiedzieli to, o czym opowiadają . Taką właśnie relację przekazał R. Pituch, opowiadając o swoim przejściu podziemiami niemal pod centrum Wrocławia. – Pewnego dnia, gdy jechaliśmy ze Śląska do Bolkowa i Sadów Dolnych, sztygar Alojz musiał wstąpić do Wrocławia, do matki, zapewne po jakieś dokumenty, plany albo po instrukcje. Tego, po co rozmawiał tego dnia z matką, nie wiem. Zajęło mu to jednak więcej czasu niż planowaliśmy i pojawił się problem, jak zdążyć na dworzec PKS. Alojz był pomimo opóźnienia spokojny i działał bez pośpiechu. W sąsiedztwie domu, w którym mieszkała jego matka, weszliśmy do jakiejś piwnicy, a z niej, po ukrytej pod klapą stołowej drabince, do kanału-tunelu. Ponad dwadzieścia minut szliśmy tym tunelem zastawionym łóżkami, otwartymi walizkami, rozbitymi skrzyniami i tysiącami starych, niepotrzebnych nikomu rzeczy. Gdy próbowałem się choć na chwilę zatrzymać, zobaczyć, obok czego przechodzimy, Alojz mówił tylko „to szajs, przebrany już setki razy. Zostaw to”. Jak twierdził, to był kiedyś schron, ale dziś wie o nim już tylko garstka ludzi, którzy czasem tu zaglądają. Tu nigdy nic wartościowego nie było, bo mieszkańcy miasta wychodząc ze schronów, osobiste najcenniejsze rzeczy pozabierali. Ale przez długie lata był to spory magazyn dla szabrowników, którzy tu właśnie zaopatrywali się w tysiące różnych, osobistych rzeczy.

Tunel, obudowany cegłą, a na końcowym odcinku także betonem, był wyjątkowo suchy i sporo porzuconych rzeczy nadał zachowało się całkiem nieźle, choć już chyba do niego się nie nadawały, opowiadał R. Pituch. Obaj mężczyźni wyszli z tego schronu-tunelu studzienką kanalizacyjną ukrytą w krzakach, niemal w centrum miasta, kilkaset metrów od ówczesnego dworca PKS. Zdążyli na autobus.

Z Bolkowa poszli pieszo, na skróty do sadów. Sztygar bez trudu odnalazł główny punkt orientacyjny, jakim był budyneczek transformatora, i od tego miejsca dalej poruszali się już zgodnie z planem, który posiadał Alojz. Jak się okazało, plan, nie był zbyt dokładny, z pewnym trudem, na stromym stoku odnaleźli pryzmę ogromnych głazów. Ponad godzinę trwało rozgarnianie kamieni i poszukiwanie ukrytego pod nimi wejścia. Gdy odnaleźli wejście, już bez kłopotów dostali się do murowanego pomieszczenia. Skąd wychodziły dwa korytarze. W jednym już po kilku metrach było widać pełny zawał, który nie dawał szans przedarcia się przez zawalone skały, cegły i ziemię. Drugi korytarz był drożny na odcinku około sześćdziesięciu metrów. W tym miejscu także był zawał, ale dający się przejść, choć z wielkim trudem. W tym miejscu sztygar polecił Pituchowi pozostać, a sam przedarł się na drugą stronę zawału.

Alojz wrócił dość szybko, ale swój plecak teraz tylko z najwyższym trudem przeciągnął przez wąski otwór pod stropem korytarza. Właściwie plecak sprawiał wrażenie pustego, tyle tylko, że był rozepchany czymś, co w kształcie musiało przypominać duży trójkąt. – Alojz nigdy mi nie powiedział, co to było, ja zresztą nigdy go o to nie pytałem. – R. Pituch opowiada, że w czasie gdy czekał na sztygara, dokładnie obejrzał pomieszczenie, przez które weszli, i korytarz. Wszędzie było pełno skrzyń z silnikami i co najmniej kilkanaście motocykli. Właściwie wszystkie skrzynie były rozbite, ale widać było, że brakuje w nich tylko kilku, co najwyżej kilkunastu silników. W tamtym czasie ten magazyn był jeszcze pełny, twierdzi Pituch. Jego zdaniem jedynie motocyklom brakowało opon i choć poza tym były niemal kompletnie, to sprawiały wrażenie, jakby ktoś powoli rozbierał je na części. Po wyjściu z podziemia starannie ułożyli odrzucone kamienie i piechotą poszli do wrocławskiej szosy. Wieczorem, we Wrocławiu, sztygar jak zawsze poszedł do matki, ale tym razem wrócił niemal natychmiast. Rozliczyli się już na Śląsku. Jak zwykle. Pituch otrzymał rulonik złotych dolarów….

Do dna wulkanu

Tej niedzieli pojechali do Sędziszowej. Wcześniej, jak niemal zawsze w podobnych wypadkach, byli we Wrocławiu, u matki Alojza, od której sztygar, jak sądził Pituch, za każdym razem odbierał albo zlecenie, gdzie i po co ma jechać, albo tylko szczegółowe instrukcje, co z danego miejsca ma przywieźć. W każdym razie w drodze, gdy wyjechali z Wrocławia.

– Weszliśmy na dość wysokie wzgórze i tam pod samym szczytem, pomiędzy skałami, Alojz zniknął na kilka godzin. Wtedy jednak wiedziałem, że nie będzie go co najmniej trzy godziny. Wrócił tylko trochę później, niosąc dwie wielkie, skórzane tuby, zamykane pokrywą zapinaną na trzy paski. Tuby miały ponad metr wysokości, były bardzo ciężkie. Tym razem Alojz, nawet nieproszony, sam otworzył jedną tubę i wyjął zrolowany obraz. To była piękna rzecz, podobno bardzo cenna i bardzo droga. W jednej tubie obrazów było siedem, a w drugiej, nieco większej, pięć. Sztygar tym razem opowiedział Pituchowi, że Niemcy wykorzystali stare podziemia kopalniane do stworzenia podziemnego połączenia wzgórza z podziemiami, które są częścią kompleksu Wielisławki. – Dzisiaj musiałem zejść do dna wulkanu – te słowa sztygara Pituch dobrze zapamiętał. Tym łatwiej, że Alojz, jak twierdził, przeszedł kawał drogi pod ziemią, dźwigając ciężkie tuby i był zmęczony, jak nigdy. Zapytany, dlaczego nie poszli we dwóch, choćby kawałek podziemnej drogi, sztygar odpowiedział, że w zasadzie byłoby to możliwe, ale taka jest zasada. – Pomagasz mi, asekurujesz, ja dobrze płacę, ale nie mam prawa nikogo zabierać pod ziemię. Nic o tym nie wiem, ale jestem pewien, że ktoś nas, a szczególnie mnie, co jakiś czas kontroluje. A błąd grozi śmiercią.

Do Wrocławia wrócili okrężną drogą. Polami doszli na piechotę do Złotoryi i stąd, choć był bezpośredni autobus do Wrocławia, pojechali do Legnicy i tu dopiero wsiedli do wrocławskiego pociągu. Jak zawsze to, co przynieśli, zostawili u matki Alojza, i jak zawsze Pituch już na Śląsku odebrał swoje wynagrodzenie.

Marek Chromicz

Fot.: https://www.ksiaz.walbrzych.pl/

Archiwum Nowin Jeleniogórskich nr 24, 12.06.2001 r.

2 komentarze

  1. Z wielka ciekawoscia czytalem artykuly pana Chomicza, jednak od jakiegos czasu zaczalem powatpiewac w prawdziwosc tych historii. Po przygodach pana Alozjego i Pitucha z pewnoscia moge stwierdzic ze to bujdy wyssane z palca

  2. W każdym artykule przepisywanym starych wydań NJ jest dużo błędów, uciętych zdań, albo dwóch łączonych w jedno bez sensu, jakby przepisujący gubił linijki… Redakcja mogłaby bardziej przyłożyć się do korekty i sprawdzanie przepisanego tekstu…

Napisz komentarz


Masz ciekawą sprawę? Czekam na info!

Portal

Zgłoś za pomocą formularza.