Jacek Jaśko – dziennikarz, podróżnik, fotograf. Pierwszy korespondent Gazety Wyborczej w Jeleniej Górze, publikował także m. in. w miesięczniku Karkonosze, gdzie był redaktorem naczelnym, Słowie Polskim, Gazecie Wrocławskiej. Twórca i autor Galerii Na Płocie w Kopańcu w Górach Izerskich. Syn dwóch córek. Partner niemieckiej malarki, z którą mieszka od paru lat w czeskiej Pradze, po której wędruje pieszo fotografując. Jego prace można zobaczyć często na osobistym, ale otwartym, profilu na portalu facebook.
– Mieszkasz obecnie w czeskiej Pradze, ale bywasz w Kopańcu, ciągle fotografujesz. Chwalisz sobie ten stan?
– Tak. Najlepsze, co mogę powiedzieć, właśnie się zdarza, a nie mówię tego często, bo nie zawsze się tak zdarza, że się często fajnie się zdarza. W dalszym ciągu czuję się tutaj, w Kopańcu, jak u siebie w domu, tuż obok mieszka sąsiad Jorg, który tworzy fantastyczne miejsce, do którego przyjeżdżają świetni ludzie. Mieszkam też w Pradze. Chodząc tu i tam staram się doznawać różnych stanów, mieć czas na myślenie i jakoś wychodzi z tego fajne życie.
– Co rejestrujesz na zdjęciach.
– Myślę, że w naturalny sposób docieram do momentu, gdy będę mógł powiedzieć, iż jestem na dobrej drodze, by powiedzieć: chyba jestem fotografem albo zaczynam być fotografem.
– Skąd się wziąłeś? Pierwsze kilka lat życia spędziłeś w schronisku Strzecha Akademicka w Karkonoszach.
– Urodziłem się w Jeleniej Górze, tak mam w papierach, bo to były czas, że każdy musiał być gdzieś przypisany. Ale rzeczywiście pierwsze cztery lata spędziłem w Strzesze, którą prowadzili moi rodzice. Przyszli tam w latach 50. XX wieku, gdy działał jeszcze system FWP i obowiązywały przydziały. Moja mama przyjechała tu ze swoją rodziną ze Lwowa, gdzie dostali ultimatum: przyjęcie obywatelstwa albo wywózka. Mama z rodziną jechała do Jeleniej Góry przez trzy czy cztery miesiące. Potem dojechał dziadek Mój ojciec jest z Krakowa, więc korzenie mam galicyjskie.
– Dlaczego Twój ojciec tu przyjechał po wojnie? Uciekał?
– Tu można się było schować, niekoniecznie z pożądaną przeszłością. Ojciec – z tego, co udało mi się ustalić – miał na Podhalu związki z wyklętymi, zwanymi też bandytami.
– Ustalmy wersję kompromisową: było to zbrojne podziemie antykomunistyczne.
– Ojciec miał swoje perturbacje, a żeby było śmieszniej, ukrywał się w strażnicy pod Śnieżką, czyli w strefie absolutnie chronionej przez ówczesne władze.
– Najciemniej jest pod latarnią.
– Dowódcą był tam Roman Piątkowski, brat słynnego dyskobola i oficer jeszcze z porządnych czasów, gdy został w wojsku polskim, dostał awans, objął placówkę, co było dowodem pełnego zaufania. Z czasem ojciec wsiąkł, zaczął działać: ruch turystyczny, narciarstwo, GOPR.
– Ze Strzechy przenieśliście się do Karpacza.
– Zdążyłem być w kapitalnym przedszkolu, gdzie panie kucharki pokazały mi prostymi środkami, co znaczy różnorodność kulinarna, że nie potrzeba tysiąca produktów, by ją osiągnąć, ale liczy się to, co masz w głowie. Byłem socjalizowany w dobry sposób, pod koniec lat 50. Pochody pierwszomajowe były wtedy obowiązkowe. Miałem wtedy fazę indiańską i strój indiański z frędzlami, łukiem i pióropuszem. Byłem Winnetou. I szedłem w pierwszym szeregu z dziećmi w garniturach. Pytają mnie, czy mam traumę z tamtych czasów. Bo przecież ludzie wtedy gnili w więzieniach. Nie! Sorry, ale nie mam żadnej traumy. Spotykały mnie same dobre doświadczenia.
– Potem przeniosłeś się do szkoły w Karpaczu Górnym.
– Ojciec pracował już na wyciągu na Kopie, dostał służbowe mieszkanie – połówkę bliźniaka na Olimpijskiej. Przeniosłem się do szkoły w Bierutowicach. Dla mnie to są Bierutowice. Tam zachowały się jeszcze resztki dawnego, uzdrowiskowego charakteru miejscowości, z siedmioma restauracjami, w których odbywały się dancingi. Do szkoły średniej miałem 4 minuty do liceum w Karpaczu. Jeździłem na nartach w klubie Śnieżka, wyjeżdżałem na obozy i zawody.
– Byłeś ciągle w ruchu.
– Jakoś dotarliśmy do matury. Nie dostałem się na studia. Najpierw chciałem zdawać na prawo, bo myślałem, że prawo to prawo, poza tym wiązało się z historią, a jeszcze nie wiedziałem, że polega na interpretacji, a nie na odpowiednio sformułowanym przepisie. Potem zdawałem na historię, gdzie podczas egzaminu dyskutowałem z panią profesor z komisji egzaminacyjnej, która stwierdziła, że nie jesteśmy partnerami, bo jeszcze nie jestem studentem. Odpowiedziałem, że jej nie wypominam, że tej książki nie zna, bo wdana została przed tygodniem, a ja jestem w o tyle dobrej sytuacji, że znajomi ojca przekazali mi ją od autora. Wkurzyła się i mnie wyrzuciła z tego egzaminu. I słusznie, co się będzie gówniarz wymądrzać.
– Trzeba było pójść do pracy.
– Mój przyjaciel, nieżyjący znany jeleniogórski adwokat Grzegorz Janisławski pracował w zakładach przemysłu elektrotechnicznego Porel w Mysłakowicach. Zastąpiłem tam Grzegorza, jeździłem w delegacje po kraju z zamówieniami. Zostałem zaopatrzeniowcem, musiałem załatwiać. Nie miałem problemu z rozmową z ludźmi, bo przecież wychowałem się w schroniskach, gdzie wujków i cioć było wielu. Potem podobnie było jak pracowałem jako sekretarz w klubie wysokogórskim we Wrocławiu. Byliśmy mistrzami organizacji! Wiadomo, że jak wieźliśmy na wyprawę sto śpiworów, to nie dla siebie, ale by wszystko dzięki nim opłacić. System działał tak, że pracując w zakładzie usług wysokogórskich przy klubie zarabialiśmy pieniądze, ale deal był taki: jeśli chcecie gotówkę, płacicie ponad 30 procent podatku. Chyba, że chcecie te pieniądze przeznaczyć na szkolenia, sprzęt, bilety lotnicze. Mieliśmy paszporty Centralnego Ośrodka Sportu, więc można było wyjeżdżać.
– Jak trafiłeś na tak odpowiedzialne stanowisko: sekretarza klubu wysokogórskiego?
– Obracałem się w tym środowisku od dziecka. Znałem mnóstwo ludzi, także znanych. Ten krąg kiedyś często się spotykał. Wanda Rutkiewicz, Krzysztof Wielicki i inni.
– Byłeś pierwszym korespondentem Gazety Wyborczej z Jeleniej Góry. Jak do niej trafiłeś?
– Wyjazdy w wysokie góry powoli się kończyły, bo ile można? Byłem na wyprawach 7-8 razy, za każdym było inaczej. Przyjechałem do macierzy, czyli w Karkonosze. Kawalerki po kolegach Władku Janowskim i Kaziu Śmieszko, którzy nie wrócili z USA, dostałem do pilnowania, czyli miałem bazę, ale nie miałem pomysłu, z czego będę żył. Spotkałem moją przyjaciółkę z jeleniogórskiego teatru, inspicjentkę Grażynę Kozłowską. Ona do mnie, że jej koleżanka – aktorka Bogna, ma męża dziennikarza Zbycha Morawskiego i że rozkręcają tu jakąś redakcję, a “ty zawsze pisałeś ładne wypracowania, zgłoś się, Bogna da ci numer do jakiegoś Budrewicza”. Zadzwoniłem do Zbyszka i Leszka Budrewicza z automatu pod arkadami na monety. Leszek Budrewicz powiedział: dobra, a masz jakieś biuro, to ogarnij to i odezwij się. Poszedłem do Mariana Sajnoga do Baszty Grodzkiej z informacją; zostałem dziennikarzem Gazety Wyborczej! Ona na to, a redakcję masz? Popatrz, tutaj stoi teleks, telefon mamy tylko jeden, ale tu przecież nic się wielkiego nie dzieje.
– Tak to się zaczęło. Baszta stała się instytucją, bywali tam dziennikarze różnych redakcji, artyści i inne osoby.
– Baszta była salonem. Było kilka takich miejsc w Jeleniej Górze.
– Internet dopiero raczkował, ludzie częściej kontaktowali się bezpośrednio.
– Telefony też były głównie na drut. Pierwsza komórka, którą dostaliśmy – Sony Ericson, z wysuwaną antenką, delikatna, nie nadająca się, by zabrać w teren. Nie lubiłem jej. Kiedyś spadła, Wojtek Jankowski skleił ją taśmą i używał.
– To były czasy dziennikarstwa, gdy wszędzie trzeba było pojechać, z każdym porozmawiać, osobiście zrobić zdjęcie.
– Sam je robiłem, a potem musiałem zdążyć dać do autobusu, by zostały zawiezione na czas do naszej redakcji we Wrocławiu, gdzie Mieczysław Michalak brał je do fotolabu obrobić je i wyedytować. To była fajna robota!
– Fantastyczna! Byłeś w Wyborczej bardzo długo, do końca istnienia jej redakcji w Jeleniej Górze w 2000 roku. I co dalej? Życie dziennikarzy po dziennikarstwie nie zawsze usłane jest różami.
– Trwałem jeszcze w dziennikarstwie. Pracowałem w miesięczniku Karkonosze, w Słowie Polskim, Robotniczej, w Nowinach kilkukrotnie. Przez pewien czas fajnie to funkcjonowało.
– A potem?
– Potem… Jakoś żyję. Jakieś warsztaty fotograficzne, prace z kolegami przy remoncie jakiejś fajnej chałupy.
– Od kiedy jesteś w Kopańcu?
– Kupiliśmy dom w 1998 jako ruinę. Potem trafiły się pieniądze z Agory.
– Z akcji pracowniczych.
– Tak, zrobiliśmy remont domu.
– Jak Ci się żyje od wielu lat bez etatu? Są plusy i minusy takiej sytuacji.
– Widzę wyłącznie plusy. Minusy owocują tym, że robimy się leniwi, nie aktywni. Etat pozwala na to, by człowiek był – nie chcę powiedzieć: manipulowany, ale lekko przynajmniej modelowany, a mówić brutalnie: zarządzany. Nie chcę, by ktokolwiek mną zarządzał. Nie chodzi o to, by być anty, lecz by wiedzieć, czego się nie chce. Robię to, co lubię i na co mnie stać. Nie jest źle, skoro ciągle ktoś chce kupować i pokazywać moje obrazki, reprodukować je. Miałem wystawę jedną, drugą, będę miał trzecią. Mieszkam w Pradze z ukochaną malarką. Mieszkam też w Kopańcu. Moja córka tutaj – studiując przez komputer – zaliczyła celująco pierwszy rok lingwistyki stosowanej z trzema językami: litewskim, szwedzkim i niemieckim.
– Da sobie radę. A druga córka wróciła do macierzy, czyli do Jeleniej Góry.
– Pętała się po Krakowie, Wrocławiu, a teraz mieszka w Cieplicach z mężem i dwójką dzieci – moich wnuków.
– Charakter jest naszym przeznaczeniem. Jesteś tego przykładem. Zawsze szedłeś swoją drogą Nie dałeś się sformatować.
– Przez to miałem problemy. Suma summarum wyszło mi to jednak na dobre. Zbytniej krzywdy nikomu nie wyrządziłem.
– Rozmawiał: Leszek Kosiorowski
rentgen
Jacek Jaśko – dziennikarz, podróżnik, fotograf. Pierwszy korespondent Gazety Wyborczej w Jeleniej Górze, publikował także m. in. w miesięczniku Karkonosze, gdzie był redaktorem naczelnym, Słowie Polskim, Gazecie Wrocławskiej. Twórca i autor Galerii Na Płocie w Kopańcu w Górach Izerskich. Syn dwóch córek. Partner niemieckiej malarki, z którą mieszka od paru lat w czeskiej Pradze, po której wędruje pieszo fotografując. Jego prace można zobaczyć często na osobistym, ale otwartym, profilu na portalu facebook.
4 komentarze
Oj Jacku! Jacku! Poznaliśmy się gdy zostałeś redaktorem gazety wyborczej, a ja lokalnym politykiem! Cholernie cieszę się że po prostu polubiliśmy się i delikatnie spierając robiliśmy swoje! Jesteś dla mnie jednym z najsympatyczniejszych osobowości naszej kotliny! Mam nadzieję, wręcz jestem przekonany, że dalej tak będzie!
Jajko
Dobrze widzieć, ze się 3masz.
Zdrowia i do zobaczenia.
Michał z G.W..
To jest redaktor Wyborczej. Mam nadzieje, ze spotkam cie w jelonce albo w gorach…
Fajnie czytać o takich wolnych duchach w czasach umysłowej ciasnoty i poglądów nastawionych wyłącznie na monetyzację…