Zaledwie kilka lat temu środowisko poszukiwaczy poniemieckich skarbów zelektryzowała wiadomość o zapadlisku, które utworzyło się w brzozowym zagajniku na skraju Maciejowej. Jeleniogórskim poszukiwaczom przyniósł ją grzybiarz, który zauważył w tym zagajniku wyraźne osunięcie się ziemi i powstanie niegłębokiego początkowo leja.

Prawdopodobieństwo, że zapadlisko oznacza ukryty w głębi ziemi szyb, było tym większe, że w najbliższym jego sąsiedztwie zachowały się betonowe ślady po dawnych urządzeniach wyciągowych. Jeden z poszukiwaczy odnalazł także starą mapę, na której oznaczono nie tylko ów szyb, ale także towarzyszące mu górnicze zabudowania. Z mapy jasno wynikało, że istnienie w tym miejscu szybu jest pewne i musi on prowadzić do kopalnianych chodników. By sprawdzić, czy tak jest w istocie, grupa poszukiwaczy, z których część nieco później założyła stowarzyszenie poszukiwań zaginionych zabytków TALPA, postanowiła zgłębić powstały lej i ustalić, co naprawdę znajduje się pod ziemią.

Zadanie wydawało się tym łatwiejsze, że w leju powstały dość głębokie szczeliny, potwierdzające założenie, że grunt zalegający w leju jest dość luźny. Przekonanie, że warto tam kopać, wynikało także z faktu, że szyb został kiedyś starannie ukryty poprzez zasypanie i tylko osiadanie gruntu ujawniło jego istnienie. Zadanie było tym bardziej frapujące, że wyraźnie sztuczny pagórek krył nie tylko wylot szybu, ale także resztki betonowych fundamentów kopalnianych urządzeń. Dopiero osuwająca się ziemia ujawniła ich istnienie, odsłaniając obcięte metalowe sztaby i betonowe słupy.

Tylko warstwa ziemi

Poszukiwacze zjawili się w tym miejscu w miesiąc po odkryciu zapadliska. Dokładne rozpoznanie terenu i, jak się okazało, ciągle pogłębiającego się leja ujawniło, że najłatwiej jest kopać tuż przy jego krawędzi, korzystając z różnicy twardości pomiędzy nienaruszonym podłożem a ziemią zasypującą szyb. Po pierwszych próbach penetracji leja poszukiwacze zdecydowali się na prowadzenie robót wyłącznie nocą. Tylko ta pora gwarantowała minimum tajności prac i anonimowość poszukiwaczy. Zaś dla kopiącego pod ziemią pora dnia nie miała większego znaczenia. Ta taktyka okazała się słuszna, bo przez kilka kolejnych dni i nocy tego położonego na uboczu miejsca nikt niepowołany chyba rzeczywiście nie odwiedził.

Kopiący po niespełna trzech metrach głębienia zauważyli, że zaczyna się drewniana obudowa szybu, a najbezpieczniejsza droga w dół prowadzi szczeliną, która powstała pomiędzy belkową obudową a naturalną ścianą szybu. Tą właśnie drogą bez większego trudu dotarli jeszcze ponad dwa metry niżej.

Posuwanie się po zewnętrznej części obudowy szybu istotnie było najlepszym rozwiązaniem, bo szyb, pod co najwyżej dwumetrową warstwą dość luźnego gruntu, okazał się być wypełniony stalowymi i drewnianymi belkami oraz resztkami kopalnianego sprzętu wrzuconego do otworu. Przedzieranie się przez ten żelazno-drewniany labirynt byłoby znacznie trudniejsze niż wybieranie urobku wzdłuż obudowy szybu. Światło latarki pozwalało kopiącemu bez większego trudu zaobserwować, że szyb był kiedyś metodycznie zawalony złomem i belkami, które miały stanowić nie tylko podbudowę ziemnego korka, ale też uniemożliwić jego penetrację. W miejscach, gdzie w szybie było nieco mniej złomu, można było do niego wejść poprzez, miejscami dość spore, szpary w obudowie. Stanisław P., który jako pierwszy wszedł w głąb szybu, opowiada, że tym, co go naprawdę niepokoiło, były druty przypominające minerską siatkę, na której zawiesza się miny. Ponieważ jednak, pomimo dokładnej penetracji szybu, niczego podejrzanego nie zauważył, postanowił ostrożnie spróbować zejść jeszcze niżej. Na głębokości około 5 metrów musiał jednak zdecydować się na ostateczne wybranie dalszej drogi już w samym szybie, bowiem grunt naciskający na obudowę uniemożliwiał szybkie i bezpieczne posuwanie się tamtą drogą.

Dach w szybie

Kilkadziesiąt centymetrów niżej okazało się, że wszystko, co znajduje się w szybie i co utrzymuje ziemny korek na powierzchni, jest oparte na konstrukcji przypominającej dach. Stanisław P. opowiada, że potrzebował kilku godzin ciężkiej pracy, by przebić się przez tę konstrukcję z belek, grubych desek, papy polanej smołą i posypanej grubą warstwą żwiru. Cała konstrukcja, co ustalił po przebiciu się przez nią, była zaklinowana na belkach obudowy i choć mocno zgniła, sprawiała wrażenie, że wytrzyma jeszcze wiele lat.

Rozebranie fragmentu „dachu” pozwoliło ustalić, że także pod nim znajduje się prawdziwy skład złomu, oparty na belkach wmontowanych w obudowę szybu. Dokładniejsza penetracja „poddasza” pozwoliła, nie bez trudu zresztą, ustalić, że jedna z blach złomu wypełniającego szyb jest częścią karoserii mocno rozbitego, wojskowego, niemieckiego volkswagena, opartego na zalegających w szybie belkach. Auto, zaklinowane pomiędzy belkami, zwisało prawą stroną przodu mocno w dół i było właściwie niemającym żadnej wartości wrakiem. Jednak ułożenie tego samochodu tuż pod „dachem” wyraźnie pokazywało, że miało ono być wielką bryłą, która, wrzucona na belki, zaklinowała się i umożliwiła zbudowanie owego „dachu”.

Pan Stanisław opowiada, że zdrętwiał, gdy na podłodze auta, w miejscu przeznaczonym dla pasażera, zobaczył sporej wielkości pocisk artyleryjski. Sprawa była tym poważniejsza, że bez usunięcia tej przeszkody dalsze poruszanie się po szybie mogło być śmiertelnie niebezpieczne. Zaprawiony w usuwaniu niewypałów postanowił pokonać tę przeszkodę. Jednak już pierwsza próba ruszenia owego kawałka metalu skończyła się spadnięciem pocisku w głąb szybu. – To było kilka najtrudniejszych sekund w moim życiu – mówił. Incydent – na szczęście – zakończył się jedynie głośnym… pluśnięciem pocisku o wodę stojącą kilka metrów niżej.

Półka i drzwi

Poszukiwacze przez kilka dni obserwowali, co dzieje się w okolicach szybu. Ostatecznie uznali, że mieli do czynienia nie z miną, a z przypadkowym znaleziskiem, więc jednej z kolejnych nocy, postanawiając zachować najwyższą ostrożność, wrócili do szybu. Przy ponownej, dokładnej penetracji okazało się, że auto wisi jedynie oparte na kilku przegniłych belkach, a całość tej przypadkowej konstrukcji sprawia bardzo niepewne wrażenie. Niemal tuż pod samochodem poszukiwacz zobaczył szczyt stalowych drzwi, prawdopodobnie będących pozostałością po działającej tu niegdyś windzie. Strach, by nie spowodować wybuchu ewentualnych min spowodował, że postanowiono odroczyć na jakiś czas dotarcie do tych drzwi i podjęcie próby ich otwarcia. Tym bardziej, że bezpieczne manipulowanie przy tej przeszkodzie wymagało skonstruowania choćby minimalnego podestu do pewnego stania.

Poszukiwacz nie odważył się także schodzić samotnie po śliskich i niepewnych belkach do miejsca-półki, która, położona kilka metrów niżej, przypominała w świetle latarki wylot górniczego tunelu-wyrobiska. Do takiej eskapady nie zachęcały nawet widoczne z daleka fragmenty desek jakby drewnianej skrzyni, obok której widać było kilof, łopatę i porzucony niegdyś karabin. Kierując się pamięcią o utopionym pocisku, Stanisław P. postanowił także i ten fragment szybu zbadać nieco później, po przygotowaniu odpowiedniego sprzętu.

Czas prawdziwej grozy

Stało się jasne, że bezpieczna praca „z marszu” jest w tym szybie niemożliwa. Podjęcie racjonalnych, bezpiecznych działań wymagało bowiem nie tylko zastosowania odpowiedniego sprzętu, ale i dokładnego zaplanowania przedsięwzięcia. Na początek konieczne było takie oczyszczenie i umocowanie samochodu, by był on bezpieczną platformą-bazą, umożliwiającą penetrację położonego pod nim szybu. W tej sytuacji Stanisław P. postanowił wyjść z szybu na konsultację z kolegami. Do dziś doskonale pamięta, że w szybie panowała wówczas absolutna cisza. Gdy tylko wystawił głowę z otworu w ziemi, zaczął o swoich wątpliwościach opowiadać koledze, który musiał wejść tam jako następny. Uzgodnili, że dopiero po jego powrocie ustalą dalszy plan akcji. Zanim jednak Stanisław P. ostatecznie opuścił otwór, szyb zaczął „działać” sam.

– Najpierw był to szmer kilku strumyczków piasku. Doświadczony zawałami, usłyszałem je natychmiast. Strumyki niemal błyskawicznie zamieniły się w prawdziwe strumienie gruntu, znikające pod ziemią. Pan Stanisław opowiada, że chyba nigdy tak szybko nie wyszedł z żadnego szybu, jak właśnie wtedy. Kilka chwil później raczej poczuli pod nogami, niż usłyszeli, głuchy łomot i ziemny korek szybu runął w głąb! W jednym momencie otworzył się potężny lej, który pochłonął spory kawałek wzgórka kryjącego szyb, co odsłoniło kilka betonowych słupów przyszybowych konstrukcji. Po kilku minutach na dnie otworu pokazała się woda, a na jej powierzchnię wypłynęło trochę połamanych belek i desek. Tuż nad powierzchnią wody widać było ślad po „dachu”, czyli fragmenty papy umocowanej do obudowy szybu.

-To był moment, w którym uświadomiłem sobie, że tylko kilka chwil dzieliło mnie od śmierci. Gdybym bowiem pozostał w szybie tylko kilka minut dużej, nie miałbym żadnych szans – opowiada eksplorator.

Do dziś nie wiadomo, czy zawalenie się szybu było spowodowane wyłącznie ruchem w podziemiach, czy może w jakiś sposób niechcący spowodowali odpalenie ładunków wybuchowych, do których być może należał także utopiony pocisk. W każdym razie szyb i kopalnia właściwie przestały istnieć.

Amatorów było wielu

Pomimo tego poszukiwacze postanowili spróbować odpompować wodę i dostać się do miejsca, w którym znajdował się korytarz i drewniana skrzynia (?). By zdobyć środki i konieczny sprzęt, musieli ujawnić swój zamiar kilku innym osobom. Choć miało być „supertajnie”, informacja rozniosła się błyskawicznie. Już dwa dni później miejsce katastrofy zostało zabezpieczone przez policję, a próbę odpompowania wody podjęła straż pożarna. Bezskutecznie, choć wydawało się, że tym razem także czynniki oficjalne postanowiły znaleźć korytarz i skrzynię. Po kilku dniach akcji zakończono ją tak nagle, jak została rozpoczęta. Jednak emocje związane z tą sprawą były tak duże, że przez jakiś czas wozy straży pożarnej widywano w tym miejscu już o 4 rano. Ostatecznie sprawa zakończyła się wysadzeniem przez saperów gruntu okalającego szyb i zasypaniem leja.

Taki był tylko oficjalny koniec badań tego miejsca. Próby dotarcia w kopalniane podziemia były w tym miejscu podejmowane jeszcze co najmniej kilka razy. Robiły to grupy poszukiwaczy z Gdańska, Wrocławia i silna grupa spod Warszawy. Ten teren ciągle jest także „patrolowany” przez jeleniogórskich poszukiwaczy, z których kilku ma nadzieję na to, że osiadający grunt kiedyś odsłoni kopalniane korytarze. To czekanie być może ma sens, bo dziś do tych podziemi łatwiej zapewne można się dostać, kując całkiem nowy szyb, niż próbując wybierać stale osuwającą się ziemię.

Cała sprawa spowodowana jest dość wiarygodną informacją o tym, że w ostatnich dniach marca 1945 r. pod kopalniany szyb podjechały dwa auta i cztery konne wozy, wiozące skrzynie z pałacu w Komarnie. Tak twierdzili Niemcy, którzy pod koniec wojny pracowali w tym pałacu. Ich zdaniem było to nie tylko wyposażenie pałacu, ale także zacznie wcześniej przywiezione tam depozyty – co najmniej kilka skrzyń i drewnianych beczek. Ten właśnie konwój miał zaobserwować w okolicach kopalni ktoś mieszkający w Trzcińsku, wracający w tę marcową noc do domu. Człowiek ten twierdził także, że odchodząc, usłyszał kilka strzałów. Jego zdaniem mogły one oznaczać likwidację świadków. W 1981 roku ów człowiek wyjechał do Niemiec. Podobno czasem jest widywany w Trzcińsku i w Jasiowej Dolinie. Zaś pewien poważny poszukiwacz twierdzi, że jest to sprawdzona informacja, na której weryfikację kilku ludzi poświęciło sporo czasu i niemało pieniędzy. Dlatego jest pewne, że w to miejsce poszukiwacze skarbów jeszcze wielokrotnie powrócą…

Marek Chromicz

Archiwum NJ nr 45, 9-15.11.99 r.

Na zdjęciu Maciejowa – stara kuźnia. Zdjecie ze zbiorów Fotopolska.eu

Napisz komentarz


Masz ciekawą sprawę? Czekam na info!

Portal

Zgłoś za pomocą formularza.