– „To byli jeńcy, cywilni ludzie ostatni raz widziałem na podwórzu gmachu policji. Później, a tym bardziej już przy wyładunku skrzyń w Jeleniej Górze. chyba ich nie było. Choć nie bardzo pamiętam” – opowiadał Herbert Klose. Po chwili zastanowienia, naciskany kolejnymi pytaniami dodaje jednak, że „Na jednym samochodzie chyba byli cywilni ludzie, co jechali razem z transportem. Ale trudno mi powiedzieć, czy byli to ci sami, którzy ładowali skrzynie”. H. Klose pytany, dlaczego właśnie jego wybrano do ściśle tajnej akcji pilnowania, załadunku i ochrony transportu skrzyń zawierających wrocławskie złoto, zawile tłumaczy, jak do tego doszło. Mówił – „byliśmy już wolni, można powiedzieć. Nasza kadencja już się skończyła, ja pracowałem w końskim szpitalu, a wszystko wkoło było już likwidowane. Seifert pracował wcześniej w budynku wojewódzkiej rady (Klose mówi zapewne o gmachu pomiędzy mostem Grunwaldzkim a mostem Pokoju we Wrocławiu – M.Ch), a czasem u nas też. On był oficerem, pod koniec też był kapitanem Wehrmachtu jak ja, nie policji. Wrocławski szpital koński (Klose był z wykształcenia weterynarzem – M.Ch.) podlegał Wehrmachtowi, choć pod koniec wojny to już była tylko prowizorka. Tam właśnie on przychodził”.

H. Klose pytany, na czym miała polegać praca jego towarzyszącego mu przy transportowaniu skrzyń Seiferta, nadal kręcił przyznając jednak, że złoto miało być ściśle chronione, „…jak tajne bronie, które trzeba było wywieźć z miasta, ukryć, siedzieć na miejscu i cały czas pilnować. Wolf nie powiedział nam właściwie nic więcej. Wszystkie z nim rozmowy to było tylko kilka słów. Ty nie masz nic pytać, masz milczeć i wykonywać rozkaz, mówił nam Wolf”. H. Klose naciskany pytaniami o to, jaki rozkaz został wydany, jaka była jego treść, gdzie mieli jechać, twierdził, że mówiono i tylko tyle – „Macie się szykować i jechać z transportem, pilnować i milczeć. Więcej was nie interesuje”. A zapytany, co dokładnie robił w czasie transportowania skrzyń, odpowiedział: „Jechaliśmy samochodem”.

Przy okazji tej rozmowy, prowadzonej już wiele lat po wojnie H. Klose udawał, że wielu spraw nie pamięta. Jest jednak pewne, że wybiórczo informował o tamtych sprawach. Co innego mówił bowiem przesłuchującym go pracownikom służb specjalnych, a co innego pozostałym rozmówcom Na szczęście H. Klose nie był chyba w stanie zapamiętać wszystkich wariantów swoich zeznań i tego, co komu mówił.

Odprawa

H. Klose przyznał, że uczestniczył w odprawie, która odbyła się w gabinecie nadprezydenta wrocławskiej policji, podczas której jemu i Seifertowi, w obecności Ollenhauera, powierzono misję pilnowania skarbów informując, że jadą na specjalną akcję. „Taka odprawa rzeczywiście była, słuszna racja. To było chyba w połowie listopada. Poproszono nas wtedy o przygotowanie się i zabranie ze sobą koniecznych rzeczy. Szef policji mówił, że jest to wielka tajemnica, a uczestnicy akcji nie mają prawa o nic pytać. Powiedział – macie jechać, weźcie ze sobą prowiant, bo będziecie przez kilka dni zajęci. Nikt nam wtedy nie powiedział, gdzie pojedziemy i po co”.

Skutkiem tej odprawy była także decyzja, mocą której miano przygotować skrytki do ukrycia skrzyń. Jest bardzo prawdopodobne, że jako pierwotne miejsce ukrycia przewidziano jakiś teren w głębi Niemiec, ale postępy wojsk sojuszniczych uniemożliwiły zrealizowanie tego planu. W tej sytuacji takie miejsca należało znaleźć na Dolnym Śląsku. Dlatego Klose otrzymał polecenie stawienia się z wierzchowymi końmi gotowymi do drogi przy kamiennym słupie, oznaczającym granicę Wrocławia w okolicach miejsca, gdzie dziś jest gmach radia i telewizji. Stąd, prawdopodobnie 15 listopada, wyruszył wraz z Ollenhauerem w teren, szukać miejsc na sporządzenie skrytek. Wydaje się, że odpowiedź na pytanie, dlaczego właśnie Klose został wyznaczony do tej akcji, kryje się w tym, że był on zarówno zaufanym wrocławskiej policji, jak doskonałym znawcą koni i terenu Dolnego Śląska. Podróż końmi nie tylko znakomicie ułatwiała dokładna, a równocześnie skrytą penetracjeę terenu, ale i uniezależniała tę wyprawę od niezwykle trudnej sytuacji paliwowej. Konna penetracja okolic Wrocławia, prowadzona przez kilka dni na południe i zachód od miasta, nic nie dała. Miejsc nadających się na skrytki nie znaleziono.

Wielisławka, Karkonosze, Ślęża

W tej sytuacji H. Klose zaproponował wyprawę w dobrze mu znane okolice Wielisławki. Pojechali tam samochodem. Ollenhauer, który już wtedy, w listopadzie 1944, jak opowiada Klose, martwił się, czy zdążą ukryć skarb przed nadejściem Rosjan, naciskał na szybkie znalezienie skrytek. Zdaniem Klosego, towarzyszący mu oficer każdego dnia spodziewał się wieści o ruszeniu frontu znad Wisły, dlatego starał się działać jak najszybciej. W ciągu zaledwie jednego dnia obaj Niemcy nie tylko zwiedzili ogólnie dostępną, turystyczną sztolnię, ale weszli także do kilku starych, pokopalnianych wyrobisk. Tylko jedno z oglądanych miejsc Ollenhauer uznał za nadające się do sporządzenia skrytki. Następnego dnia obaj panowie pojechali do Cieplic, gdzie Ollenhauer liczył na to, że odpowiednią skrytkę znajdzie w posiadłościach Schaffgotschów. Był pewien, że ta magnacka rodzina, bezpośrednio zainteresowana ukryciem własnego majątku, jest doskonale zorientowana w możliwości sporządzenia odpowiednich skrytek. Klose chyba nigdy nie powiedział, gdzie to jest, twierdząc, że sam nie wie, ale takie miejsce rzeczywiście znaleziono, a Ollenhauer uznał je za wręcz doskonałe.

Zapewne od kogoś z Schaffgotschów Ollenhauer dowiedział się o starych, nie czynnych kopalniach na stokach Śnieżki, skoro obaj spędzili tam kolejny dzień. Skutkiem tej wyprawy było znalezienie kilku miejsc, które nadawały się na doskonale ukryte schowki. Były to zarówno stare, po kopalniane szyby chodniki jak schowki projektowane wprost na stokach Śnieżki. Jako jamy ukryte głęboko pod naturalnym skalnym rumoszem pokrywającym tę górę. Wystarczała noc, chmury lub mgła ukrywające pracujących ludzi, by już bezpośrednio po zakończeniu robót narzuceniu głazów nikt nie mógł odkryć miejsca, gdzie urządzono skrytkę. Zapewne dlatego Ollenhauer uznał, że na stoku Śnieżki jest miejsce na kilka skrytek.

Klose opowiada, że kilka dni po powrocie z gór obaj wyjechali w teren jeszcze raz konno. Tym razem w okolice Ślęży, które uznawano za bardzo obiecujące, jako to w tej górze było sporo starych kopalń, a mała odległość od Wrocławia gwarantowała szybkość bezpieczeństwo transportu. Tu jednak Klosego spotkał prawdziwy pech. Nie tylko spadł z konia, ale zrobił to tak nieszczęśliwie, że przez kilkanaście dni leżał w szpitalu. I jak twierdzi, nie wie, co w tym czasie robił Ollenhauer. Upadek z konia nie jest niczym nadzwyczajnym, ale jeśli zdarza się w czasie zjeżdżania ze szczytu Ślęży człowiekowi, który twierdzi, że jednostki Wehrmachtu wręcz uniemożliwiły penetrację terenu tej góry, to taki upadek musi

budzić zdziwienie. Tym bardziej, że Klose spadnie z konia jeszcze raz. I zdarzy się to dokładnie w tym momencie, w którym transport akurat miał dotrzeć do skrytek.

Ofensywa

Już po kilku dniach błyskawicznej, rosyjskiej ofensywy, około 15 stycznia 1945 roku stało się jasne, że ta armia za kilka tygodni zatrzyma się dopiero na Odrze, lub w Berlinie. W tej sytuacji należało działać natychmiast, błyskawicznie ukrywając w górach skrzynie z najcenniejszą zawartością. H. Klose twierdzi, że taki rozkaz został wydany 17 lub 18 stycznia i wtedy transport skrzyń z prezydium policji ruszył ku górom. Dowodził nim Ollenhauer, a Klose i Seifert osobiście bez przerwy nadzorowali wiezione na ciężarówkach skrzynie. Klose zapamiętał, że ochronę transportu zapewniali funkcjonariusze Waffen SS. „Z Wrocławia wyjechały trzy albo cztery ciężarówki, a razem z nimi osobowe auto. Jechaliśmy po cichu, w tajemnicy, wprost tam, drogą do Jeleniej Góry”, opowiada H. Klose.

Z jego relacji wynika, że transport ten szybko dotarł do Karpacza i został rozładowany w „Orlinku”. Następnego dnia skrzynie zawierające wrocławskie złoto za ładowano na konne wozy, którymi miano je dowieźć w okolice Małego Stawu. Konne wozy były konwojowane przez oficerów, w tym Klosego, jadących na koniach. Klose pytany o tę sprawę opowiada, że jechali na wierzchowcach, ale równocześnie nie był w stanie odpowiedzieć na pytanie ani skąd wzięli w styczniu, w Karpaczu, wierzchowce, ani jak wyobrażali sobie dotarcie konnymi zaprzęgami wysoko w zimowe góry. Być może odpowiedź na te pytania jest tak trudna dlatego, że Klose na chwilę przed dotarciem transportu do „Samotni” raz jeszcze spadł z konia tak nieszczęśliwie, że stracił przytomność. Taki upadek jest oczywiście możliwy, ale czy dobry jeździec tak szybko traci przytomność, spadając w głęboki śnieg? H. Klose twierdzi, że gdy był nieprzytomny, prze wieziono go do wrocławskiego szpitala, gdzie ocknął się dopiero po dwóch dniach. Wtedy przybył Seifert, który podobno powiedział Klosemu, że skarb ukryto, a osłona transportu i świadkowie akcji zostali z likwidowani. Klose twierdzi też, że obawiając się o swoje życie, zagrożone tym, że byli uczestnikami akcji, obaj szybko uciekali z zagrożonego oblężeniem Wrocławia

Jeśli Klose mówi prawdę, to doprawdy niezwykle jest to, że ktoś zbędnego przecież a nieprzytomnego świadka z trudem zapewne znosi z gór i przewozi do wrocławskiego szpitala. Można przyjąć za pewnik, że nawet jeśli Klose naprawdę spadł z konia nie zobaczył miejsca, gdzie ukryto transport, to i tak był groźny jako uczestnik wydarzeń, który wiedział naprawdę dużo. I dlatego musiał być zlikwidowany. Chyba że to on… likwidował.

Adam S.

Oficer kontrwywiadu Adam S. opowiada, że po wojnie jedna z terenowych placówek jego służby dotarła do Klosego, a ten potwierdzi, że uczestniczył w przygotowaniu konwoju kilku dziesiątek skrzyń zawierających bogactwa Wrocławia. Potwierdził także, iż uczestniczył w transporcie, który miał zdeponować te skarby gdzieś w górach, Adam S., znający zapewne o wiele więcej materiałów tej sprawy, niż mógł to powiedzieć, wyraźnie jednak nie daje wiary wyjaśnieniom Herberta Klose. Jego zdaniem informacje Klosego zawierają fundamentalne, a trudne do wytłumaczenia sprzeczności. Jest bowiem mało prawdopodobne, żeby oficer Wehrmachtu, weterynarz, został dopuszczony przez policję, która przecież miała dość własnych kadr, do tak wielkich tajemnic. A jeśli był dopuszczony, to z całą pewnością nie był oficerem Wehrmachtu, lecz policji. Tylko w takim wypadku, i to pod warunkiem, że był naprawdę zaufanym człowiekiem, mógł być świadkiem i uczestnikiem tak tajnych przedsięwzięć. Nikt przecież nie mógł przewidzieć, że Klose we „właściwym czasie” spadnie z konia. Zdaniem Adama S., Herbert Klose jest po prostu niewiarygodny. Ale w dziwny sposób.

Bezsporne jest bowiem to, że uczestniczył w ochronie i przygotowaniu skrytek dla transportu wrocławskiego złota. Jest mało prawdopodobne, by kłamał, wymyślając wiele szczegółów tej sprawy i równocześnie narażał się na powojenne przesłuchania i niemal pewną śmierć. Klose, zdaniem Adama S., jest właściwie jedynym świadkiem w tej dziwnej sprawie, która, czego nie wyklucza, być może została wyjaśniona tuż po wojnie.

Trudno uwierzyć, by przesłuchania oficera niemieckiej policji, wiedzącego bardzo dużo, prowadzono tak delikatnie, że mógł on milczeć lub kłamać. Trudno także uwierzyć, że nie prowadziła ich KGB, dążąc za każdą cenę do uzyskania wszelkich informacji związanych z wielkim skarbem. Można uznać za pewnik to, że zrobiono dosłownie wszystko, by takie informacje uzyskać. Najdziwniejsze jest jednak, że Herbert Klose, niemal na pewno oficer niemieckiej policji, przeżył pierwsze powojenne lata. Że nie zamilkł na zawsze. Po ujawnieniu prawdy i opróżnieniu przez kogoś skrytek lub na skutek brutalnych nacisków, by je ujawnił. Mało prawdopodobne jest, by oszczędzono tego człowieka dlatego, by śledzić go aż kilkadziesiąt lat, licząc na choćby przypadkowe wskazanie przez niego prawdziwego

miejsca ukrycia skarbów.

Kim był i gdzie ukrył?

Los Herberta Klose interesuje już od od dawna setki ludzi. Wielu poszukiwaczy skarbów szczegółowo badało jego życie, licząc na to, że prywatne śledztwa ujawnią choćby najmniejszy ślad który może doprowadzić do „skarbu Wrocławia”. Równocześnie bardzo wielu chyba zbyt łatwo wierzy w to, że Kloso spokojnie uciekł w styczniu 1945 roku, po wyjściu z wrocławskiego szpitala, ożenił się w Sędziszowej i żył długo i szczęśliwie. A kłopoty miał tylko przez jakiś czas, bo podobno… wygadał się ktoś na niego doniósł. Prawdziwość, a raczej wielkie prawdopodobieństwo relacji z akcji ukrywania skarbów Klosego potwierdzają jednak zarówno radiesteci, jak i najgłodniejsi „specjaliści od skarbów”. Niektórzy piszą nawet o tym gdzie ich należy szukać.

A tymczasem Herbert Klose to prawie całkiem inna rzeczywistość…

Marek Chromicz

Fot. FB GEMO

Archiwum Nowin Jeleniogórskich nr 6, 8 lutego 2000 r.

Dokończenie nastąpi

Napisz komentarz


Masz ciekawą sprawę? Czekam na info!

Portal

Zgłoś za pomocą formularza.