(Z archiwum NJ)

We wrocławskiej centrali Abwehry, niemieckiej służby wywiadu i kontrwywiadu, już w lecie, a najpóźniej jesienią 1944 roku, po zamachu na wodza Rzeszy doskonale orientowano się, że wojna jest przegrana, a ostateczna klęska jedynie kwestią czasu. W tej sytuacji w październiku 1944 kierownictwo wrocławskiej placówki, mając świadomość, że w każdej niemal chwili może ruszyć front stojący na Wiśle, postanowiło odpowiednio zabezpieczyć to, co było najcenniejsze. Dokumentację i archiwa. Było to tym ważniejsze, że już wtedy przewidywano powojenne wykorzystanie tysięcy zgromadzonych dokumentów.

Wrocławska centrala Abwehry posiadała bowiem doskonałą dokumentacją m.in. funkcjonowania jej agentów na terenach należących przed wojną do zachodniej Polski. Te kontakty i pozostawieni tam rezydencji mogli już po wojnie nadal być bardzo przydatni. Pod warunkiem jednak, że nawet skrawek dokumentów dotyczący tych spraw nie wpadnie w niepowołane ręce.

Wrocławskie archiwa Abwehry, jak twierdzą badający tę sprawę specjaliści, zawierały obszerną dokumentację działań tej służby prowadzonych na Wschodzie, podobno nawet aż w Mandżurii i Chinach. Obok tych dokumentów były tym także tysiące akt dotyczących wywiadowczej i kontrwywiadowczej penetracji zarówno okupowanej Francji, jak i terenów należących do rządów Vichy. Podobno w tych papierach jest także niemal kompletne dossier francuskich kolaborantów. Przewiezienie tych akt z Francji do Wrocławia nastąpiło już pod koniec lata 1944 roku, gdy stało się jasne, że aliantów, którzy w czerwcu wylądowali we Francji, nie uda się zepchnąć do morza

Ponieważ niemal wszystkie dokumenty mogły się przydać, a równocześnie stanowiły one przedmiot gorącego pożądania wywiadów i ruchu oporu kilku państw, musiały być zabezpieczone wręcz doskonale. Tak, by nikt nie mógł ich przejąć. Zapewne równocześnie zrobiono to tak, by były one w jakiś sposób dostępne dla wyznaczonych funkcjonariuszy Abwehry. Nawet wtedy, jeśli ta część Niemiec będzie okupowana. Ponieważ jednak w Abwehrze doskonale wiedziano, jakie są powojenne zamiary zwycięzców, przyjmowano, że w sprawie powojennych granic Niemiec zwycięży angielski punkt widzenia. Czyli, że granica polsko-niemiecka przebiegać będzie po linii Odry i Nysy Kłodzkiej. A to dawało gwarancję, że Sudety, nawet okupowane, pozostaną jednak w niemieckich rękach.

Wagony na dworcu

W ubiegłym roku udało się odnaleźć kilku ludzi, którzy sporo wiedzą o sprawie ukrywania dokumentów Abwehry. Są to zarówno Niemcy, jak i dwóch polskich świadków, którzy obserwowali niektóre zdarzenia w zimie 1944 roku. Z dostępnych obecnie relacji uczestników tamtych zdarzeń, Niemców, którzy zdecydowali to, co wiedzą o losie archiwum wrocławskiej Abwehry wynika, że klasyfikację i pakowanie tysięcy teczek i dokumentów rozpoczęto najpóźniej w październiku 1944 roku. Wybrane i zakwalifikowane do przechowania materiały pakowano do dużych, metalowych, prawdopodobnie hermetycznie zamykanych pudeł. Te umieszczano w określonym porządku w drewnianych skrzynkach, opisanych jedynie kodowym oznaczeniem. Alfred E., Niemiec mieszkający od lat w Paryżu, jeden z tych, którzy zdecydowali się mówić o sprawach wrocławskiej Abwehry twierdzi, że takich skrzynek, wielkości podwójnej walizki, było chyba kilkaset. W każdym razie bardzo dużo.

Tuż przed świętami, a może nawet w czasie świąt Bożego Narodzenia w 1944 roku, skrzynki te zostały pod specjalnym nadzorem przewiezione na wrocławski Dworzec Świebodzki i załadowane do pięciu lub sześciu towarowych wagonów. Wagony te, odstawione na boczny tor biegnący w bezpośredniej bliskości budynku stacji, były cały czas pilnie strzeżone. Z Wrocławia odjechały dopiero po kilku dniach. Alfred E., wówczas podoficer SS opowiada , że transport ten, choć dość pośpiesznie ładowany i od początku gotowy do drogi, wyraźnie, przez kilka dni, czekał na rozkaz odjazdu.

Bocznica

Z dostępnych relacji wynika, że dla tego właśnie pociągu zbudowano gdzieś pomiędzy Marciszowem a Janowicami kolejową bocznicę, prowadzącą w kierunku starej kopalni miedzi. Ten krótki tor do kopalni jednak nie dochodził i miał jedynie spełnić funkcje tymczasowej bocznicy rozładunkowej. Bocznicę tę, zapewne, by ukryć jej prawdziwy charakter, zbudowano jako odgałęzienie od lewego, patrząc od strony Wrocławia, toru. I to w ten sposób, jakby korzystające z niej pociągi zawsze nadjeżdżały od Janowic i Jeleniej Góry, a nie od strony Wrocławia. Tak zresztą rzeczywiście było, bo pociąg z materiałami Abwehry dojechał, jak twierdzi Alfred E., najpierw do Janowic. Tu przestawiono go na lewy tor i kompletnie wymieniono załogę, obsadzając skład nowymi ludźmi sprowadzonymi z Węglińca. Dopiero ta załoga, pchając wagony lokomotywą, cofnęła skład lewym torem szlaku na ukrytą pod Marciszowem bocznicę. Alfred E. Opowiadał w czerwcu tego roku, że rozładunek tego składu rozpoczął się 30 grudnia wieczorem i zakończył dopiero 1 stycznia następnego roku.

Skrzynki były bowiem wożone z wagonów do odległego o kilkaset metrów wylotu kopalni lub sztolni kilkoma zaledwie półciężarówkami. Z relacji tego świadka wynika też, że całą obsługę transportu stanowiło zaledwie kilkunastu ludzi, którzy musieli wykonać wszystkie prace przeładunkowe. Alfred E. Nie umie już dziś powiedzieć dlaczego tak sądzi, ale jest pewien, że zarówno żołnierze rozładowujący wagony, jak i wartownicy nie mieli wówczas pojęcia, gdzie się znajdują. Alfred E. Pamięta, że wjazd do kopalni, bo tyle tylko mógł zobaczyć, był zabezpieczony chyba górniczą obudową.

Opakowanie z kanapki

W latach sześćdziesiątych na jeden z komisariatów warszawskiej milicji zgłosił się człowiek gotów opowiedzieć o pewnym zdarzeniu z lat wojny. Jak twierdził, był świadkiem zakopywania przez Niemców w zimie 1944 wielkiego skarbu, składającego z dużej ilości skrzyń. Roman Łapicki, który zgłosił się na milicję, a później był przesłuchiwany przez służby specjalne, na robotach w Niemczech spędził niemal trzy lata. Cały ten czas pracował w niemieckiej rodzinie, na wsi, pod Marciszowem. Człowiek ten wspomina, że nie był to najgorszy czas, bo składająca się wyłącznie z kobiet rodzina Steinów traktowała 17-letniego chłopca niemal jak krewnego. W tej sytuacji bywały dni, że Roman Łapicki – po pracy – miał sporo wolnego czasu. Tak też było tuż przed sylwestrem 1944 roku.

Tego dnia Roman usłyszał ujadające w lesie liczne psy. Ponieważ nikt tam nie mieszkał, postanowił, sprawdzić, co się dzieje. W dość głębokiej dolince, która uchodziła do Bobru i torów kolejowych zobaczył niemieckich żołnierzy rozładowujących małe ciężarówki. Ludzie ci, nosząc sporej wielkości skrzynki, szybko znikali pomiędzy drzewami. Jak opowiada, dość długo obserwował pracę niemieckich żołnierzy ryzykując wykrycie go przez psy wartowników. Ponieważ taka sama sytuacja trwała następnego dnia, Roman Łapicki postanowił z bliska zobaczyć, co dzieje się w jarze. Starał się podejść do jaru z drugiej strony, by lepiej obserwować pracę Niemców i zobaczyć gdzie wnoszą ładunki. Niestety, wyczuły go wartownicze psy. Ocalenie zawdzięcza jedynie szczęśliwemu przypadkowi, czyli wyrzuceniu przez jednego z wartowników zmiętego papieru, opakowania po kanapkach. Wartownicy bowiem uznali, że psy wyrywają się do tego właśnie papieru. – To był niemal cud – wspomina, bo na skuteczną ucieczkę nie było żadnych szans. Zostały bowiem ślady na śniegu.

Gdy Roman Łapicki podszedł w to miejsce kilka dni później, znalazł tam jedynie przysypaną śniegiem wielką, chyba kamienną, a może betonową, pionową płytę, która – jak sądził – prawdopodobnie zasłaniała wylot jakiegoś tunelu. Zbadać tej sprawy jedna nie zdołał. Los bowiem zrządził tak, że kolejny raz Roman Łapicki wrócił w to miejsce dopiero po piętnastu przeszło latach.

Dwa ślady…

Po złożeniu zeznań, w lecie 1962 roku, Roman Łapicki został przez polski kontrwywiad przywieziony na miejsce, które określił jako zapamiętany z lat wojny wąwóz. Wcześniej, w czasie przesłuchań, pytano go właściwie tylko o dwie rzeczy. Czy wiedział co wynoszono z ciężarówek i czy kiedykolwiek ktoś próbował z nim o tej sprawie rozmawiać. Roman Łapicki opowiada, że nawet dziś ma wrażenie, że przysłuchujący go wiedzieli o tej sprawie znacznie niż on…

Już w wąwozie okazało się, że miejsce, które zapamiętał jako zamknięte jakby kamienną płytą, wygląda całkiem inaczej niż to, które widział w 1945 roku, w pierwszych dniach stycznia. Po płycie nie było już ani śladu, a końcówka wąwozu zasypana była zarastającą krzakami ziemią. Po kilkudniowym kopaniu okazało się, że wąwóz zamyka lita skała. W tej sytuacji prowadzący dochodzenie próbowali raz jeszcze ustalić, czy wspomniana płyta była na pewno pionowa. Ich zdaniem była ona raczej poziomym pokryciem wielkiej studni. Roman Łapicki twierdzi jednak, że się nie myli. Ale także w 1992 roku nie mógł dokładnie pokazać miejsca, w którym dałoby się odsłonić tę płytę…

W Wałbrzychu do dziś jeszcze żyje człowiek, który jako robotnik przymusowy był świadkiem przejazdu przez stację w Boguszowie Gorcach w kierunku Jeleniej Góry niezwykle silnie strzeżonego pociągu, składającego się z kilku zaledwie wagonów. Człowiek ten zapamiętał, że było to tuż przed świętami lub przed nowym rokiem. Zaś, pociąg zwrócił uwagę takich jak on robotników, bo wszyscy otrzymali polecenie przejścia na czas jego przejazdu do wartowni Bannschtzu. To zwróciło uwagę, bo pomyśleli, że będzie tamtędy przejeżdżał ktoś ważny. A tymczasem były to tylko mocno obsadzone wojskiem towarowe wagony.

Inni też szukają

Badający te sprawę, że zajmują się nią już od dziewięciu lat. W tym czasie udało się dotrzeć w Niemczech do ludzi i dokumentów kolejowych z tamtych czasów, co pozwoliło na potwierdzenie, że dziwna bocznica kolejowa rzeczywiście istniała. Informację tę potwierdzają też pracownicy polskich, już powojennych brygad remontowych, którzy twierdzą, że było takie miejsce, w którym zachowały się ślady po jakichś robotach torowych, najprawdopodobniej tymczasowej zwrotnicy. Dziś jednak potrafią je wskazać jedynie z dokładnością jednego, może dwóch kilometrów kolejowego szlaku.

Najdziwniejsze jednak jest to, że odnalezieniem miejsca, w którym zniknęła zawartość kilku tylko wagonów, interesują się także Francuzi i Austriacy. Są oni podobno gotowi pomóc w odnalezieniu tego ładunku i twierdzą, że może on zawierać obok dziś już bezwartościowych dokumentów, poważne, materialne zasoby Abwehry, które przygotowano jako zabezpieczenie na powojenną przyszłość. Pewien francuz, w jakiś sposób chyba powiązany z Alfredem E., twierdzi, że właśnie w tym miejscu może być schowanych wiele francuskich dzieł sztuki, zaginionych w latach wojny. A także spora gotówka w złotych rublach, dolarach i szwajcarskich frankach.

Zdaniem Francuzów, którzy podobno badali te sprawę i nadal się nią interesują, zasoby wrocławskiej Abwehry zostały podzielone na dwa transporty. Jeden z nich jest gdzieś w okolicach Marciszowa, a drugi ukryto w Górach Sowich. Który z nich jest cenniejszy, w którym jest więcej makulatury, a w którym złota?

Austriacko-francuska grupa, która jest zainteresowana zawartości wagonów, jest podobno gotowa sfinansować zakup georadaru i już w połowie września dostarczyć go do Polski. Ten sprzęt ma pomóc w dokładnym ustaleniu miejsca, w którym rozpoczyna się tunel starej kopalni. Jej plan, 1806, jest w posiadaniu poszukiwaczy, a teren został już wymierzony. Próba odnalezienia ,,płyty” wymaga jednak przekopania kilkuset metrów sześciennych ziemi i skał. Ta praca, bez dokładnego, radarowego namierzenia korytarza jest niemal niewykonana. Ale spróbować warto, bo tej wiosny ustalono cztery miejsca, w których znajdowały się szyby wentylacyjne. Fragmenty dwóch, pomimo ich wysadzenia, zachowały się całkiem wyraźnie. Dwa inne miejsca są znane jedynie dzięki namiarom pochodzącym z dawnych map.

To dziwna i pogmatwana historia. Trudno jest oddzielić w niej fakty od domniemań, informację od celowej dezinformacji i autentyczne zainteresowanie poszukiwaczy od prób manipulacji podejmowanych przez specjalistów dawnych służb. Bo przecież ci, którzy uczestniczyli w wizji lokalnej w 1962 roku i ci, którzy ją zlecili, o sprawie nadal pamiętają. Nikt też chyba nie wierzy, że do podziemi pojechały tylko akta.

Z dostępnej wiedzy wynika, że akurat tą sprawą, w której dopiero ostatnio pojawiły się „skarby”, interesują się Niemcy, Francuzi i Austriacy. Jedni robią się nagle, po tylu latach, bardzo szczerzy, gadatliwi i potrafią znaleźć kontakt z eksploratorami, inni są gotowi kupić drogi radar…

Jakieś powody takich zachowań być muszą.

Marek Chromicz

Fot. Pixabay

„NJ” nr 35, 29.8.2000 r.

Napisz komentarz


Masz ciekawą sprawę? Czekam na info!

Portal

Zgłoś za pomocą formularza.