Już od dawna nikogo nie dziwią odkrywane stale od nowa stare kopalnie, sztolnie, szyby i rozległe kowarskie podziemia. W tej okolicy, pod miastem i nad miastem, jest ich tak dużo, że kolejne odkrycia mijają niemal niezauważone. Zawsze jednak są zauważone, a tych w Kowarach jest wielu. Niektórzy twierdzą, że pewien, nie całkiem mały fragment osiedla domków jednorodzinnych, które zbudowano około 20 lat temu, powstał z dochodów, które przyniosły poszukiwania. Tak zresztą jest do dziś, bo ciągle dochodzi do mniejszych i większych odkryć, tyle tylko, że coraz trudniej jest o tych, którzy chcą się pochwalić swoimi osiągnięciami. Ale oni są, a w Kowarach mają wyjątkowo sprzyjające warunki do penetracji podziemi. I nieustannego treningu spostrzegawczości i geodezyjnych talentów.

Taki właśnie talent, umożliwiający rzeczową interpretację zapadlisk, wyrobisk i nienaturalnych zmian terenowych, jest potrzebny komuś, kto zechce znaleźć główne wejście dziwnego systemu podziemi, zatopionych dopiero w latach pięćdziesiątych. Część podziemi, prowadzącą kilkadziesiąt metrów w głąb, można bezpiecznie przejść jeszcze dziś. Tyle tylko, że najniższy ich, znany w tej chwili, poziom dostępny jedynie dla nurków.

O podziemiach leżących tuż obok Jedliny, na jednym ze stoków Podgórza, zapomniano kilkadziesiąt lat temu. Zapomnieli o nich nawet ci, którzy do tego bardzo ciekawego obiektu niemal pięćdziesiąt lat temu osobiście wchodzili. Pytani o tamten czas zasłaniają się niepamięcią. Ich opowiadanie o zdarzeniach sprzed lat sprawia wrażenie, że jest to coś, o czym chcieliby zapomnieć. Żyje jeszcze chyba tylko dwóch ludzi, którzy niemal pięćdziesiąt lat temu zeszli na samo dno (?) tego systemu. Ale tylko jeden chciał o tym opowiedzieć…

Czujny ORMO-wiec

Jednym z zadań, którymi w latach powojennych obarczano członków Ochotniczej Rezerwy Milicji Obywatelskiej, było czujne obserwowanie zachowań autochtonów, którzy pomimo wysiedleń pozostali na Dolnym Śląsku. Taką szczególną czujnością obarczeni byli też ormowcy z Kowar, w tamtym czasie miasta pod szczególnym nadzorem. Nadzór ten nie ustał nawet wtedy, gdy Rosjanie wycofali z Kowar swoich specjalistów i przestali bezpośrednio nadzorować wydobycie kowarskiego uranu.

Zadaniem pewnego górnika i ormowca zarazem była stała obserwacja innego górnika, Karola W., autochtona, który z nieznanych powodów nie został wysiedlony i przez wiele powojennych lat pracował w technicznych służbach kopalni. Ów górnik i ormowiec, Adam K., opowiada, że późną jesienią 1954 roku, po kilku miesiącach sąsiedzkiej obserwacji Karola W. zauważył, że ten regularnie, co dwa dni, wychodzi na spacer, z którego zawsze wraca niemal dokładnie po czterech godzinach. Bez względu na pogodę. Gdy spróbował go śledzić, uwagę ormowca zwróciło to, że każdy spacer autochtona przypominał wędrówkę po labiryncie, prowadzoną w taki sposób, że wędrujący zawsze kilka razy wracał w to samo miejsce, idąc „pod prąd” wcześniejszego kierunku spaceru. W ten sposób śledzący i jego ofiara spotkali się wielokrotnie. Dopiero jednak po rozmowie z doświadczonym milicjantem Adam K. zorientował się, że autochton doskonale wie, że jest obserwowany, i w ten właśnie sposób uniemożliwia skuteczne śledzenie trasy swoich spacerów.

Adam K. opowiada, że potrzebował niemal pół roku na wyśledzenie tego, co Niemiec chciał ukryć. Mógł go bowiem śledzić jedynie wtedy, gdy obaj pracowali na tę samą zmianę. A to nie zdarzało się często. Dlatego dopiero pod koniec marca 1955 roku trafił do miejsca, w którym autochton znikał… pod ziemią. Choć miejsce to należy zaledwie kilometr od domu Karola W., ten nigdy nie dotarł tam wcześniej niż po zrobieniu kilkukilometrowego spaceru. Jak się okazało, taki spacer był konieczny, bo ukrywany przez autochtona wraz do podziemi znajduje się zaledwie kilkadziesiąt metrów od drogi, ukryty w małym i starym, dawno zapomnianym kamieniołomie. Ale w miejscu powszechnie dostępnym i dla znających teren łatwym do odnalezienia.

Ostatecznie ormowiec ustalił, że Karol W. znika pod ziemią po odgadnięciu zeschłej ściółki i warstwy skalnego gruzu. Pryzma ściółki i kamieni była tam usypana tak sprytnie, że zamykanie płyty włazu powodowało ponownie ukrycie jej pod warstwą kamieni, a sam właz pokryty był betonem, na który przed zaschnięciem wysypano miejscowy gruz skalny. To właśnie, czyli prosta, ale bardzo skuteczna metoda zacierania śladów, spowodowało tak długie trwanie tego „śledztwa”. Adam K. jeszcze niedawno z rozbawieniem opowiadał o tym, jak nieporadnie szukał miejsca, w którym autochton w ciągu kilkudziesięciu sekund wręcz mu znikał.

Śladem Karola W.

Tę datę ormowiec zapamiętał doskonale. 19 marca 1945 roku Adam K. zdecydował się bowiem wejść do podziemi śladem autochtona. Czuł się bezpiecznie, bo wiedział, że Karol W. właśnie na kilka dni wyjechał. Jak opowiada, o swoim zamiarze poinformował żonę i zostawił jej mapkę miejsca, w którym był właz. W to miejsce, łatwe do odnalezienia przy pomocy mapki, żona miała doprowadzić milicję, gdyby w ciągu sześciu godzin nie wrócił do domu. – „Powiedziałem Jasi, że skoro Niemcowi opłaca się tam wchodzić i zdzierać spodnie, to może opłaci się i mnie. Zaś z prowadzonych obserwacji wiedziałem, że po odliczeniu „spaceru” Karol W. pod ziemią znikał zawsze na niemal dwie godziny. Sobie dałem więc trzy razy więcej czasu, bo nie wiedziałem, z czym w podziemiach muszę się liczyć. A wejście tam zawsze mogłem wytłumaczyć śledzeniem „mojego” Niemca.

Labirynt

Pierwsza betonowa studnia ukryta pod klapą sprowadziła Adama K. po stalowych stopniach niemal trzy metry w głąb ziemi. Tu zaczyna się betonowy korytarz o długości 30 kroków, szeroki na jeden metr i wysoki na niemal dwa metry. Adam K. opowiada, że na końcu tego korytarza doszedł do ostre zakrętu, w lewo. Stąd obetonowany chodnik prowadził dalej poziomo, równocześnie lekko i łagodnie skręcając na całej długości w prawo. Na końcu tego chodnika, około 42 kroków od zakrętu, Adam K. doszedł do potężnej, stalowej kraty wbetonowanej w podłogę chodnika. Pod kratą zobaczył kolejną, tym razem bardzo głęboką studnię. Był ormowiec opowiadał, że tylko pewność, że Karol W. musiał przez tę kratę przechodzić, bo tu kończył się chodnik, przekonała go, że jest jakiś sposób jej otwarcia. I był. Mała otwierająca się krata, ukryta w dużej kracie, pozwalająca na wejście na stopnie leżącej pod nią studni. Tym razem jednak bardzo głębokiej. Adam K. jeszcze dziś z przejęciem opowiada, że ani elektryczna latarnia, ani światło górniczej lampy nie pozwalało na zobaczenie jej dna. Stalowe stopnie były jednak w doskonałym stanie. Spróbował tam wejść. Ponieważ po zejściu, jak ocenia, około 15 metrów nadal nie było widać dna studni, był gotów zawrócić. Przełamał jednak strach i zszedł niżej. Jak twierdzi, po wejściu ponad trzydziestu metrów trafił wreszcie na dno studni i rozpoczynający znacznie szerszy i wyższy niż chodniki, którymi doszedł do studni.

Szpital

Betonowy chodnik zaczynający się przy dnie studni miał długość 29 kroków i kończył się zakrętem w lewo. Kolejny odcinek chodnika także miał długość 29 kroków i także kończył się zakrętem w lewo. Wtedy Adam K. zorientował się, że albo już jest pod Jedlicą, albo jest bardzo blisko takiego miejsca. Przez dłuższą chwilę jego górnicza lampa oświetlała tylko ściany korytarza. Dopiero po kilkunastu krokach zorientował się, że betonowy korytarz kończy się, a za nim jest duże wyrobisko.

Po kolejnych 29 krokach korytarz rzeczywiście rozszerzał się, przechodząc w dużą skalną grotę. Doskonale obudowaną sporej grubości palami, znacznie potężniejszymi od tych, które zwykle stosowano w kopalniach. Belki te podtrzymywały bardzo grube deski, stanowiące obudowę tego miejsca. Zaś na ścianach i pod sufitem komory zobaczył szereg instalacji zasilających to miejsce. Adam K. ze zdumieniem zobaczył tam także kilkadziesiąt szpitalnych łóżek. Obok nich stały całkiem nieźle zachowane parawany, łóżka do przewożenia pacjentów, szafki pełne zamkniętych, metalowych skrzynek i sporo innego, szpitalnego sprzętu. Adam K. twierdzi, że dopiero kilka lat temu zużył ostatni chirurgiczny nóż, bo zabrał wtedy z jednej z szafek całe opakowanie takich narzędzi. Dziwne było tylko to, że choć stały tam nawet parawany, na łóżkach nie było śladu po materacach. Był pewien, że jest w szpitalu.

Jeszcze dziwniejsze było to, że pomimo porządku panującego w tym pomieszczeniu, szpitalna grota kończyła się ogromnym skalnym zawałem. – „To wyglądało tak, jakby ktoś, już po odstrzeleniu skał, całe to pomieszczenie posprzątał i dopiero wtedy wstawił tam szpitalne wyposażenie” – opowiada Adam K.

Powódź

Ormowiec znalazł w zawale, przy samej ścianie, wąską szparę, przez którą mógł wejść w głąb zawału i zapewne gdzieś dalej. Jednak już po kilku krokach, na swoje szczęście zauważył, że przejście jest zamknięte pajęczyną drutów. Był pewien, że dotarł do zaminowanego przejścia. Nie widząc szans na samodzielne rozminowanie, postanowił się wycofać. – „Do domu wróciłem bezpiecznie i jeszcze tego samego wieczoru poszedłem na posterunek MO. Zgłosiłem wejście do podziemi i opowiedziałem o znalezionym szpitalu. Kazano mi iść do domu i czekać. O piątej rano następnego dnia milicja przewiozła mnie na UB, gdzie dwóch ludzi przesłuchiwało mnie prawie do dziesiątej rano. Potem pojechaliśmy do kamieniołomu. Musiałem wejść do studni i podziemi jako pierwszy, za mną szło dwóch uzbrojonych ludzi, a dopiero za nim przesłuchujący mnie funkcjonariusze. Bez trudu dotarliśmy do kraty. Tu okazało się, że kratę, którą bez trudu otworzyłem zaledwie dzień wcześniej, tym razem trzeba było otwierać łomami. Jeden z funkcjonariuszy poszedł do samochodu po łomy. My czekaliśmy, paląc papierosy. W ciszy było wyraźnie słychać jakiś jednostajny szum, a nad kratą zrobiło się bardzo zimno. Całkiem inaczej niż poprzedniego dnia. Już przy pierwszej próbie podważenia kraty łom wpadł w głąb studni. I wtedy wyraźnie chlupnęło. W studni była woda. Po wyłamaniu kraty i zejściu w dół okazało się, że zalała więcej niż połowę jej wysokości. Stało się jasne, że szpitalne podziemia zostały zalane. W tej sytuacji wyszliśmy na powierzchnię” – opowiada Adam K.

Jeszcze tego samego dnia okazało się, że autochton nigdzie nie wyjeżdżał i został zatrzymany przez UB. Siedział prawie cztery miesiące. Podobno przyznał, że wchodził do podziemi, by włączać… wentylatory w szpitalu polowym. Robił to przez niemal dziesięć lat. Jak twierdził, na polecenie kogoś z „góry”. Bo Niemiec podobno zeznawał, że jest tylko pionkiem i nie wie, kto zalał te podziemia. Właściwie nikt nie dowiedział się, co UB wtedy naprawdę ustaliło. Podobno nawet ściągano nurków, by zbadali podziemia. Pewne, ale i bardzo dziwne jest to, że w 1957 roku Karol W. bez trudności wyjechał na stałe do NRD.

Wracają?

Kilkanaście tygodni temu okazało się, że do tych podziemi ktoś ponownie wchodzi. Był tam co najmniej kilka razy. Ponieważ mówi się, że wrócił albo Karol W. albo ktoś działający na jego polecenie, członkowie Towarzystwa Eksploracji i Poszukiwań Zaginionych Zabytków TALPA postanowili zbadać sprawę. Trzech ludzi zeszło do tych podziemi i w całości potwierdziło, jak się okazało, dokładną relację autochtona. Ale tylko do kraty. Bo woda w podziemiach stoi nadal. W tej sytuacji do zatopionego szpitala wszedł nurek. Także i on potwierdził, że relacja autochtona o drodze do komory szpitalnej jest prawdziwa. Ale nurek tuż przy zawale odnalazł butlę, taką posługują się… współcześni, niemieccy nurkowie. Odnalazł także nylonową linkę, ginącą przy ścianie w skałach zawału…

Bezsporne jest, że ktoś tam był i penetrował to podziemie. Po co, czego szukał, czemu tak bardzo ryzykował? Na to pytanie dziś jeszcze nie daje się odpowiedzieć. Eksploratorzy twierdzą, że jest bardzo prawdopodobne, że za zawałem jest rodzaj syfonu, który wprowadza do suchej części podziemi. Zapowiadają dalsze badanie tego miejsca. Jak twierdzą, warto spróbować. Bo być może jest to droga do podziemnej fabryki w Krzaczynie. Jest to możliwe, bo choć różnica poziomów jest spora, odległość obu obiektów jest niewielka. A może jest to jeden, wielki, kilkupoziomowy obiekt?

Marek Chromicz

Archiwum Nowin Jeleniogórskich nr 42, 17.10.2000 r.

3 komentarze

  1. Przez 10 lat włączał wentylatory ,prąd brał od diabła . Takich historyjek w Posce krąży tysiące .
    Zajmijcie się gdzie giną nasze pieniądze i czy jeszcze jest złoto przywiezione z Londynu .

  2. Równie prawdopodobne co mutanty Kwietnia na Riese, rozumiem że to tekst archiwalny, ale przydałby się merytoryczne komentarz, chociażby ludzi z kopalni Podgórze.

Napisz komentarz


Masz ciekawą sprawę? Czekam na info!

Portal

Zgłoś za pomocą formularza.