Będzie dużo uboższy, mniej barwny, smutniejszy. Zmarły 29 lipca Karol Tyburski należał bowiem do pokolenia przewodników sudeckich, którzy byli mistrzami zarówno pod względem zasobu wiadomości, jak i sposobu ich przekazywania – interesującego, dowcipnego… Karol był zresztą nie tylko przewodnikiem sudeckim – nie miały przed Nim tajemnic ziemie czeskie, Praga, Drezno czy tereny niemieckie.
Karol w oczach turystów
– Tę wycieczkę, choć odbyła się jakieś 19 lat temu, będę pamiętać chyba do końca życia – opowiada jeleniogórzanka, pani Danuta. – To był, zdaje się, październik. Już po sezonie turystycznym, a tu okazja – sobotnia wyprawa do Szwajcarii Saskiej. Nie wahałam się ani minuty. Z Jeleniej Góry w tamte strony ponad 200 km, jazda długa, bo drogi lokalne, tereny zabudowane, no ale przewodnik – istny mistrz! Podczas jazdy sypał jak z rękawa ciekawostkami o historii i życiu współczesnym Saksonii. Ani się obejrzeliśmy a dotarliśmy do celów wycieczki – zamku Stolpen, skały Bastei, a na koniec – twierdzy Koenigstein. Tam dał po prostu popis wiedzy historycznej oraz wojskowej i widać było, że te informacje są wynikiem głębokich zainteresowań tematem, owocem wielu przeczytanych książek – pani Danuta z podziwem kręci głową. – Nie musiał pilnować, jak inni przewodnicy, czy ktoś się zanadto nie oddala od grupy. Wszyscy chodzili za Nim sznureczkiem. Jak tylko otworzył usta, zamieniali się w słuch i tylko wrażliwi na dym papierosowy wzdychali ze smutkiem, ale chyba bardziej w trosce o płuca pana Karola, który, niestety, palił jak lokomotywa.
Karol w oczach… ofiar gór
Był także ratownikiem GOPR-u, a akcję ratunkową sprzed 15 lat, z Jego udziałem, zapamiętała pani Anna, naówczas studentka. – Padłam ofiarą nie tyle gór, co własnej głupoty. Nie minęło 8 tygodni od operacji kolana, a ja wybrałam się pieszo na Śnieżne Kotły. Czułam się już tak pewnie, że nie założyłam żadnego zabezpieczenia na to nieszczęsne kolano. Do schroniska „Pod Łabskim Szczytem” doszłam bez problemów. Odpoczynek, ruszamy dalej, ostro pod górę. No i na skrzyżowaniu szlaku żółtego z zielonym – stało się. Chrupnięcie, potworny ból… Nie mogę stąpnąć na prawą nogę, bo kolano odmówiło posłuszeństwa!
– Przewodnik grupy natychmiast powiadomił GOPR w Jeleniej Górze, a koledzy przynieśli ze schroniska jakieś koce, żeby mnie okryć, bo to był chłodny październikowy dzień – kontynuuje opowieść pani Ania. – Czekaliśmy około godziny, bo ratowniczy mercedes musiał nie tylko dojechać do Szklarskiej Poręby, ale jeszcze dotrzeć do schroniska „Pod Łabskim Szczytem”. Stamtąd ratownicy szli pieszo. Jeden z nich, pan w średnim wieku w okularach, kiedy się dowiedział, co spowodowało wypadek, popatrzył na mnie tak, że poszło mi w pięty! I to na całe życie! – Popamiętasz ty tę akcję – stwierdził. – I rzeczywiście, pamiętam do dziś i żadnych głupot już w górach nie wyczyniam, bo ten starszy człowiek na rękach znosił mnie, ponad 50-kilową babę, do schroniska, gdzie stał samochód! I to po stromej, kamienistej ścieżce, gdzie w każdej chwili mógł się potknąć i przewrócić.
– Tak się wstydziłam za moją głupotę, że dowiedziałam się, jak się ratownik nazywa – był to Karol Tyburski – odwiedziłam Go na dyżurze w GOPR i osobiście podziękowałam i przeprosiłam – kończy pani Ania swe wspomnienia. – Wielki żal, że tacy ludzie odchodzą.
Karol w oczach kolegów
Był rok 1996. Razem z Andrzejem Mateusiakiem, kolegą z kursu przewodnickiego, staliśmy pod siedzibą jeleniogórskiego PTTK. Nagle Andrzej trącił mnie w ramię: – Patrz, kto idzie. Karol Tyburski. Specjalista od Czech i Pragi.
Przeszedł obok nas pięćdziesięciolatek w okularach, w czerwonej kurtce z biało-niebieskim paskiem na rękawie (znak ratowników GOPR). Takie jest moje pierwsze wspomnienie o Karolu. Jest ich mnóstwo, a niektóre, funkcjonujące już na prawach anegdoty, stanowią „dobro wspólne” braci przewodnickiej oraz społeczności ratowników górskich w Karkonoszach.
Znana jest anegdota, jak to Karol, po wielu 1-dniowych wycieczkach do Pragi czeskiej, pojechał w końcu do ukochanego Drezna. Tam ustawił grupę przed pałacami Zwingeru, sam, zgodnie z zasadami metodyki przewodnickiej, mając zabytkowe obiekty za sobą, odwrócił się do gości i z emfazą oznajmił: – Proszę państwa, jesteśmy na Hradczanach! Turyści osłupieli, zapadło wymowne milczenie, a Karol, zorientowawszy się, co zrobił, stwierdził, że codzienne, ponad 12-godzinne wyjazdy w wysokim sezonie potrafią skołować nawet najlepszego przewodnika. Rzecz zakończyła się oczywiście wielkim, grupowym śmiechem.
Dziś, po śmierci Karola Tyburskiego, Andrzej Mateusiak opracował Jego życiorys. Dowiadujemy się z niego, że Karol urodził się w Krakowie, a w Jeleniej Górze znalazł się jako 8-latek. Po ukończeniu szkoły podstawowej w 1967 r. uczył się w 3-letnim liceum zawodowym przy Celwiskozie, a w zakładzie tym podjął pierwszą pracę – jako ślusarz. Tam też poznał innego przewodnickiego „giganta” – Cezarego Turskiego, który rozbudził w Nim zainteresowania historyczne i turystyczne.
W roku 1969 Karol trafił na kurs przewodnicki, prowadzony przez „przewodnika przewodników” – Tadeusza Stecia. Zdał oczywiście trudny egzamin końcowy, uzyskując III klasę przewodnicką, i 3 sierpnia 1971 r. złożył ślubowanie. Na III klasie nie poprzestał. Trzy lata później zdobył II klasę przewodnicką. Wtedy już był ratownikiem górskim. Do GOPR-u wstąpił 20 listopada 1971 r. Ponieważ świetnie jeździł na nartach, prowadził też zajęcia jako instruktor narciarski.
Owocne życie znakomitego przewodnika i ratownika zostało uhonorowane wieloma tytułami i odznaczeniami. Karol Tyburski posiadał Srebrną Honorową Odznakę PTTK, tytuł Wzorowego Żołnierza WOP, Srebrną Odznakę GOPR, Odznakę Honorową za Zasługi dla Ratownictwa Górskiego, a w 2016 r. odznaczono Go Złotym Krzyżem Zasługi.
I jeszcze jedna anegdota, opowiadana w środowisku ratowników górskich – o tym, jak to Karol kupił… śmigłowiec: Była połowa lat 70. Ówczesny naczelnik Grupy Karkonoskiej GOPR, Marian Sajnog, uzyskał od grona partyjnych VIP-ów obietnicę, że załatwią „śmigło” dla ratowników pracujących w Karkonoszach. Niedługo potem Urząd Wojewódzki przelał potrzebne pieniądze na konto GOPR, a do Świdnika, do fabryki śmigłowców, z walizką pieniędzy wybrał się właśnie Karol Tyburski.
Po 3 miesiącach w Jeleniej Górze wylądował nowiutki Mi-2 w barwach GOPR. Niestety, długo tu nie pozostał. Zazdrośni ratownicy tatrzańscy wszczęli taką nagonkę, że naczelnik stracił stanowisko, a śmigłowiec poleciał w Tatry i tam już pozostał, pełniąc służbę ratowniczą w barwach Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego.
Karol Tyburski – samotnik; jak kot chadzający własnymi ścieżkami. „Pożeracz” niesłychanej ilości książek, przede wszystkim o tematyce historycznej. Czytał nie tylko po polsku, ale także w języku czeskim (który dobrze znał) i niemieckim. Człowiek o niesłychanie silnej potrzebie poznawczej, gdyż uwielbiał wzbogacać swą wiedzę na różne sposoby – uczęszczając na szkolenia czy jeżdżąc na wycieczki szkoleniowe Koła Przewodników Sudeckich, słuchając prelekcji organizowanych w Muzeum Karkonoskim, wyjeżdżając na samodzielne wyprawy do Czech lub Niemiec… Żeglarz z patentem sternika jachtowego (odbył kilka rejsów morskich). Mistrz kuchni. W czasach szkolnych „zaliczył” Technikum Gastronomiczne, a podczas dyżurów ratowniczych w schroniskach potrafił z przypadkowych wiktuałów wypichcić coś smacznego.
Zmarł w domu, podczas snu, w pełni sezonu turystycznego. Żegnaj, Wspaniały Kolego…
1 Komentarz
znałam Karola Tyburskiego ponad 30 lat. Chodziłam z Nim na wycieczki, często wpadał do Staszka Gawlika, z którym wiedli wielogodzinne spory i dysputy na tematy historii, zabytków. Wiele się od Niego nauczyłam, lubiłam te nasze spotkania wielokrotnie umilane pysznym jedzeniem, które Karol w przerwie między jedną historią, a drugą robił dla nas. Jednak kiedyś przyznał rację mojemu mężowi, że takiego smalcu nie jadł. Siedzieliśmy u Staszka Gawlika dyskutując o różnych sprawach i dyskusja zeszła na jedzenie. Stwierdziliśmy, że można by zrobić smalec, taki dobry z cebulką, jabłuszkiem. Karol pokiwał głową i stwierdził, że owszem, ale to musiałby jechać do domu i tam to zrobić. Stwierdziłam, że jutro po południu możemy mieć taki smalec w domu. Zadzwoniłam do męża, powiedziałam o naszej zachciance.Rano był telefon, że smalec będzie do odbioru u kierowcy autobusu w Cieplicach. Kiedy odebrałam smalec i po domu rozszedł się jego zapach, chłopcy spróbowali i Karol stwierdził, że takiego dobrego to jeszcze nie jadł. Była to najlepsza recenzja tego przysmaku, który podczas kolejnych spotkań wspominaliśmy z czułością. Brakuje mi Karola i Jego opowieści. Ze znajomych z tamtych czasów zostało już tak niewielu. Cóż, chodzą teraz po niebiańskich szlakach i rozmawiają.