Witold Szczudłowski – przez wiele lat zastępca burmistrza Karpacza, a następnie dyrektor biura Związku Gmin Karkonoskich. Przez całe życie mieszka w Karpaczu i tuż przy jego granicy. Zapalony narciarz biegowy. Od 2019 na emeryturze.

– Niemieckie ślady w Karkonoszach po wojnie. Pamiętasz je?

– Tak, 1953, mieszkaliśmy przy ulicy Kolejowej w Karpaczu. Wszystko pamiętało czasy niemieckie: domy, mieszkania, wszystko nienaruszone. Rodzina mojej mamy uciekła tu z Wileńszczyzny pod przybranymi nazwiskami. Takie były czasy, że nie każdy ujawniał swoją prawdziwą tożsamość. Podczas wszystkich rodzinnych spotkań słuchałem opowieści, jak było przed wojną, jakie perspektywy życia są w Karkonoszach – krainie tak odległej od tej, w której moi rodzice spędzali dzieciństwo i młodość.

– Jakie perspektywy widzieli przed sobą?

– Panowała ogromna niepewność. Aż do lat 90! Sytuacja w powojennej Europie wydawała się niestabilna. W rozmowach rodzinnych przewijało się przeświadczenie, że Niemcy mogą tu wrócić i odebrać nam to, co zagospodarujemy.

– W latach 50. pamięć o Niemcach w Karpaczu i okolicy była bardzo namacalna, pamiętano chyba jeszcze Werwolf, który tu grasował.

– Tak, podobnie było z autochtonami. Mówiono, że jeszcze niedawno byli tu Niemcy, a my pojawiliśmy się w Karkonoszach niejako z konieczności. Oczywiście później opowiadano, że te ziemie wróciły do Macierzy, dowodów na to szukano w historii Śląska. Ale w 1946 strach był wyjść na miasto, bo grasowały bandy. Polskie dzieciaki miały broń i prowadziły „patrole”, co stanowiło coś w rodzaju równowagi. Gdy pierwszy starosta jeleniogórski Tabaka chciał jechać do Szklarskiej Poręby, potrzebował eskorty.

– Poczucie tymczasowości w naszym regionie trwało długo. Jak wpływało to na życie publiczne, na chęć udziału w nim?

– Mój tata przez 28 lat był radnym w Karpaczu. Przyjechał tu w marcu 1946, na dworcu był jeszcze napis: „Krzywa Góra”, bo tak się Karpacz wtedy nazywał. Spytał kolejarza, gdzie ulica Kolejowa, gdzie mieszkała już jego siostra. Szukał swojego miejsca do życia. Tu poznał mamę. To był też czas szabrowników. Krążyły wówczas legendy o majątkach, jakie miały być tu pochowane, w depozytach, skrytkach… Ciągle pojawiały się informacje, że coś gdzieś odkopano. Skarby uciekały potem stąd do centrali. To zjawisko jeszcze bardziej potęgowało niepewność co do przyszłości na tym terenie. Taka sytuacja kazała ludziom brać, co się da, i walczyć o przeżycie. Mój tata dostał przydział na mieszkanie, w którym jeszcze przed pół roku mieszkali Niemcy. Wiele osób wspominało, że polsko-niemieckie współżycie po wojnie było bardzo spokojne. Nie było nienawiści. Niemka – współlokatorka taty, gotowała obiady, a gdy wyjechała, pod kanapą zostawiła belę materiału. To był znak nadziei Niemców, że tu wrócą, że losy Europy odwrócą się.

– Wielu nowych mieszkańców chciało po prostu przetrwać. Gdy zorientowali się, że komunizm nie zniknie, postanowili się dostosować.

– Tak było, tym bardziej, że zapuszczali tu korzenie, zakładali rodziny, znajdowali pracę. Byli to ludzie z różnych stron dawnej Polski. Trzymały się grupki z dawnych lat, ale wszyscy musieli się jakoś wpasować w nową rzeczywistość. Tym bardziej, że było biednie. Pamiętam, że jeszcze w latach 60. kromka z chlebem posypana cukrem stanowiła przysmak.

– Jak wtedy wyglądała granica w Karkonoszach? Tata Cię pewnie brał w góry?

– Pamiętam jak dziś. Miałem może 8 lat, a mój brat 9. Poszliśmy z tatą na Równię pod Śnieżką. Góry były obstawione uzbrojonymi żołnierzami. Pod Śnieżką był domek, w którym handlował Czech. Nawet polskimi pieniędzmi można było u niego płacić. Tata zafundował nam tabliczkę czekolady. Była wówczas rarytasem! To był mój pierwszy kontakt w życiu z obcokrajowcem. Wcześniej spotykaliśmy tylko autochtonów w Karpaczu. O jednej pani zresztą wspomnę: gdy pojechaliśmy wiele lat później do niej na wywiad z Markiem Chromiczem, na pytanie, który Karpacz się jej bardziej podoba, przedwojenny, czy obecny, odpowiedziała bez wahania: ten po wojnie! Bo wyszła za Polaka, bo tu było jej życie. Nie było więc tak, że autochtoni idealizowali przeszłość. Niektórzy świadomie wybrali życie w nowej Polsce, choć ich rodziny żyły w Niemczech, a kontakt z tymi rodzinami przez wiele lat był niemożliwy bądź utrudniony.

– Potem byłeś świadkiem kilku wielkich pożarów w Karkonoszach.

– W 1966 wracałem wieczorem do domu i zobaczyłem ogromną łunę. Okazało się, że płonie – owiane mitem – schronisko Bronka Czecha. Paliło się bardzo długo, co zrobiło na mnie kolosalne wrażenie. Do tego stopnia, że wstąpiłem do Ochotniczej Straży Pożarnej. Uczestniczyłem w 20 akcjach, w tym w jednej dużej – gaszenia pożaru lasu w pobliżu Przełęczy Okraj. Pierwszy raz zobaczyłem, jak szybko potrafi się palić las. Gdy wydawało się, że udało nam ugasić ten pożar, rozszalał się wiatr i ogień znowu się rozprzestrzenił. W tym momencie wojsko wkroczyło mocno do akcji. Ogień został ugaszony.

– Możliwości techniczne były wtedy znacznie mniejsze, nie było też współpracy z Czechami. Granicy strzegło wojsko. Ale gdy zapanowała wolność i demokracja w 1989, granica nadal była zamknięta. Jeszcze wiele lat czekaliśmy na jej otwarcie. Już wtedy wydawało się to absurdalne, a teraz jeszcze bardziej. Byłeś wtedy już we władzach Karpacza. Co stało na przeszkodzie, by góry były wolne?

– Propaganda głosiła przyjaźń polsko-czeską, ale ciągle dzieliła nas granica, nie tylko ta w terenie. Były jakieś zaszłości między nami, choćby rok 1968, czyli udział Polski w inwazji na Czechosłowację. Dzieliła nas bariera mentalna, brakowało zaufania. Szlak przez grzbiet Karkonoszy miał w nazwie naszą przyjaźń, ale ona nie istniała. Jako pierwsi lody nieufności zaczęli przełamywać przyrodnicy z narodowych parków karkonoskich z obu stron, prowadząc wspólne programy w górach. Przyroda jest jedna, nie da się jej oszukać. Ci ludzie to rozumieli. Nie rozumieli tego natomiast politycy ani samorządowcy. Gdy próbowaliśmy tworzyć wspólną markę turystyczną Karkonosze, słyszałem uwagi, że za bardzo otwieramy się na konkurencję. By przełamać wzajemne stereotypy, zaczęliśmy organizować wyjazdy studyjne po obu stronach granicy. Okazało się, że zupełnie nie znamy tego, co u siebie mamy. Oni nie mieli pojęcia o naszych atrakcjach i odwrotnie.

– Ludzie wyprzedzali polityków, samorządowców i urzędników. Tysiące Polaków już wtedy pokochało czeskie wyciągi narciarskie.

– Samorządowcy, którzy byli na naszym wyjeździe studyjnym do Rokitnicy, byli zaskoczeni, gdy dowiedzieli się, że 60 procent narciarzy to Polacy. Następnego dnia byliśmy w Szpindlerowym Młynie. Tamtejszy menedżer zaczął rozmowę od gratulacji: Polacy stali się trzecią nacją pod względem frekwencji. Musieliśmy się wyleczyć z kompleksu, że Czesi mają coś więcej niż my. Oczywiście, nigdy – z różnych względów – nie dogonimy Czechów pod względem poziomu infrastruktury narciarskiej.

– Pandemia pokazała, jak świat się zmienił i jak bardzo jesteśmy sobie z Czechami potrzebni. Nawet gdy granica była formalnie zamknięta, góry były wolne i otwarte. Zimą Czesi ratrakowali trasy narciarskie, łącząc je z trasami Biegu Piastów, a koło Orla ktoś wybudował tymczasowy mostek graniczny na Izerze, nie pytając urzędników o zdanie. Biurokraci wymyślają zakazy oderwane od rzeczywistości, a my tutaj i tak jesteśmy razem.

– Potwierdzam. Należy łączyć a nie dzielić polską i czeską stronę Karkonoszy. Warto przygotować wspólną strategię promocji i rozwoju. Oferty polska i czeska uzupełniają się. Do tego jeszcze w pełni nie dojrzeliśmy. My jednak nawet u siebie nie jesteśmy pod tym względem do końca poukładani. Po stronie czeskiej jest inaczej. U nas ciągle dominuje myślenie kadencyjne. Ale granica jest otwarta, nie uciekniemy od współpracy i integracji.

Rozmawiał: Leszek Kosiorowski

Fot. Jacek Deneka/Bieg Pias

1 Komentarz

  1. Gratulacje.
    Poza tematem:
    Działania Werwolfu, założonego przez żołnierzy Wehrmachtu, odczuwamy do dzisiaj. Nie brakuje przykładów wśród europosłów i innych polityków ze świecznika. Można stwierdzić, że walka ich i ich rodzin nie ustała. Polacy w dalszym ciągu ponoszą straty. Błędem było pozostawianie niemieckich rodzin na ziemiach odzyskanych po II wojnie. Tak samo jak pozostawienie komunistów i wykształconych przez nich sługusów po 1989r. na stanowiskach, w przemyśle i w sądownictwie. I teraz mamy ciągłą walkę z niby to Polakami.

Napisz komentarz


Masz ciekawą sprawę? Czekam na info!

Portal

Zgłoś za pomocą formularza.