Pomimo upływu ponad połowy wieku o tej ponurej zbrodni ciągle się jeszcze w Kowarach pamięta. W sanatorium na Wysokiej Łące, w miejscu zbrodni, wszyscy chyba coś o niej słyszeli. Tuż po wojnie doszło w kotłowni sanatorium do przerażającego mordu, którego celem było ukrycie esesmańskich skarbów. Choć jest prawdą, że taki skarb rzeczywiście istniał i ostatecznie został ujawniony, dziś już chyba tylko jeden człowiek może powiedzieć – miałem to w ręku.

Stanisław Plucha mieszka w Kowarach od 1945 roku. Jest zakopiańczykiem i jako młody chłopak uczestniczył w AK-owskiej konspiracji, w oddziale „Żelbet”. Po wojnie, by uniknąć zatrzymania przez organa bezpieczeństwa, podobnie jak setki takich jak on, wyjechał z Podhala, by osiedlić się pod Karkonoszami. Właśnie tacy młodzi uczestnicy ruchu oporu, po ujawnieniu się stanowili trzon i większość składu osobowego jeleniogórskiej komendy powiatowej ówczesnej milicji. Zaś w sąsiednim, kamiennogórskim, powiecie doszło nawet do tego, że ten rodzaj służby, obsadzając komplet milicyjnych stanowisk, pełnili jeden z nowosądeckich oddziałów AK, który niemal w całości przeszedł na ten teren z Podkarpacia. Ten stan rzeczy trwał ponad rok, do czasu, gdy nowa władza ostatecznie uznała, że pomoc tych ludzi nie jest jej już potrzebna.

Kowarski zespół szpitali i sanatoriów ma ponadstuletnią tradycję w leczeniu chorób płuc, szczególnie gruźlicy. Ten rodzaj schorzeń leczono tu już przed wojną, w latach wojny dodając do istniejących wcześniej specjalności leczenie poranionych, przestrzelonych płuc. Na leczenie w szpitalu i sanatorium na Wysokiej Łące kierowano wtedy głównie tych, którzy dla wojującej Rzeszy byli najważniejsi, chorych i rannych esesmanów. Opiekował się tu nim m.in. znany niemiecki lekarz, dr Hornik, specjalista tzw. plastyki płuc.

Tak jak przez całą wojnę, wiosną 1945 roku to właśnie esesmani byli głównymi pacjentami szpitala tuż przed wkroczeniem Rosjan do Kotliny Jeleniogórskiej. Rosjanie w szpitalu zostali już jednak tylko personel medyczny i nielicznych, ciężko chorych niemieckich pacjentów. Szpital funkcjonował, więc na Wysokiej Łące szybko pojawili się ranni i chorzy Rosjanie i Polacy. Nad ich leczeniem i warunkami pobytu czuwał m.in. pewien zdemobilizowany podpułkownik WP, inwalida wojenny, który w czasie zimy 1945/46 pełnił na Wysokiej Łące funkcję jej polskiego administratora.

16.45

St. Plucha opowiada, że do dziś jeszcze pamięta ostry dźwięk telefonicznego dzwonka, który 3 lub 4 stycznia 1946 roku, o godzinie 16.45, rozległ się w dyżurce milicyjnego komisariatu. Telefonowała bardzo zdenerwowana Niemka, pielęgniarka z Wysokiej Łąki, która poinformowała mającego wtedy dyżur St. Pluchę, że w sanatorium został poraniony nożem Polak o nazwisku Wolny. Stanisław Plucha przyjechał do sanatorium już po kilkunastu minutach. Wolny rzeczywiście był ranny, ale przytomny. Zanim zabrano go na salę operacyjną, zdążył powiedzieć, że został w czasie walki poraniony przez sanatoryjnego palacza – Schwarz Willego, a administrator został chyba zabity. Palaczem był Niemiec, o charakterystycznej, ciemnej, niemal cygańskiej karnacji, który miał na imię Willy. A ponieważ był „czarny”, łatwo przylgnęło do niego przezwisko Schwarz Willy.

Dramat rozpoczął się około godziny 15.30 w czasie codziennego obchodu sanatorium przez podpułkownika – administratora. Tego dnia administrator, w kotłowni, tuż obok pieca centralnego ogrzewania zauważył stojące tam suche już choinki, zniesione do kotłowni z sal chorych. Polecił natychmiast usunąć je z kotłowni. Niemiec obiecał, że zaraz to zrobi. Administrator bojąc się, że choinki zapalą się do gorącego kotła, ponownie polecił usunąć je natychmiast. Niemiec raz jeszcze obiecał to zrobić. Ale zajął się czymś innym. W tym momencie zdenerwowany administrator kilkakrotnie uderzył Niemca laską. Ten, jak zeznawał Wolny, prosił, by administrator przestał, bo może dojść do nieszczęścia. Rozsierdzony pułkownik uderzył jeszcze raz. Mocno. W tym momencie w ręku Niemca błysnął nóż i pułkownik został kilkakrotnie ranny. Wolny, który próbował powstrzymać Schwarz Willego, został także ranny na stalowych schodach, prowadzących do kotła. Pomimo tego, po kilkuminutowej walce Wolnemu udało się przenieść walkę z palaczem do korytarza nad kotłami. Tu Wolny został jednak ponownie zraniony nożem, upadł i stracił przytomność.

Wtedy Schwarz Willy wrócił do pułkownika. Postanowił spalić się jednak w drzwiczkach kotła, więc wyciągnął go na pomost nad kotłami i zsypem na koks zrzucił głową w dół do płonącego kotła. Do drugiego kotła postanowił wrzucić Wolnego. Wolny jednak w tym czasie ocknął się i piwnicznym korytarzem uciekł do składu ziemniaków. Stąd zsypem wydostał się na zewnątrz budynku, wołając po niemiecku o pomoc. Już w chwilę później niemieckie pielęgniarki przyniosły go do szpitala. Gdy do sanatorium przybył St. Plucha, Wolny poinformował milicjanta o mordzie na administratorze i powiedział mu, że widział Schwarz Willego, jak szedł w stronę domu.

Gdy szczury szukają…”

Stanisław Plucha relacjonuje, że do kotłowni wszedł z jednym z pacjentów. Zastali tam morze krwi. Na betonie pod kotłami, na stalowych i na pomostach nad kotłami. Dzięki temu zorientowali się, gdzie odbywała się walka i jak wleczono ciało. W pewnym ciałem momencie ślad krwi jednak się urwał. Widać było, że od tego miejsca zbrodniarz zaczął nieść ciało swojej ofiary. Zaczęli szukać ciała administratora. Uwagę milicjanta zwrócił komin – szyb wsypowy nad kotłami. W piecach sanatorium tamtej zimy palono bowiem „byle czym” i dlatego ten opał wrzucano drzwiczkami, nie używając zsypu. Tymczasem klapa wsypu była świeżo otwierana, bo stojąca na niej puszka po konserwie spadając zrobiła w kurzu wyraźny, świeży ślad. Po podniesieniu klapy milicjant i jego towarzysz zobaczyli we wsypie ludzkie nogi. Ciało administratora oparło się bowiem o zawartość pieca i nie wpadło w głąb kotła. Po natychmiastowym wyciągnięciu pułkownika okazało się, że ma on jedynie spaloną rękę. Był jednak już martwy. Jak ustalono w czasie sekcji, Schwarz Willy rzucił do kotła jeszcze żywego człowieka, który, choć ciężko ranny od ran zadanych nożem, zginął, ostatecznie uduszony czadem i dymem…

W pomieszczeniu kotłowni, tuż nad łóżkiem, na którym sypiał Schwarz Willy, była tablica, na której zwykle wywieszono komunikaty i grafik dyżurów. Znaleziono tam jednak tylko karetkę, przybitą zakrwawionym nożem. Ktoś napisał na niej kilka niemieckich słów – fragment jakiejś bajki. „Gdy szczury szukają, znajdują śmierć…”

Pościg

W tym czasie najważniejszy był pościg. Przerażony zbrodnią niemiecki personel bez oporu ujawnił, gdzie mieszka Schwarz Willy. To było zaledwie 150 metrów od sanatorium. Gdy St. Plucha doszedł do tej posesji, jakaś stara Niemka czyściła właśnie ścieżkę ze śniegu. W mieszkaniu Schwarz Willego, na piętrze willi, nie było już nikogo. Milicjant znalazł tam tylko zakrwawioną umywalkę. Gdy wszedł przed dom, stara kobieta twierdząc, że od rana nie wiedziała Willego, zaczęła zamiatać, ścieżkę prowadzącą do… ogrodu. St. Plucha natychmiast zorientował się, że zaciera ślady. Tuż za płotem rzeczywiście znalazł wyraźny, świeży ślad. – Poszedłem tym śladem w stronę Gruszkowa i Karpnik. Dopiero po niemal dwóch kilometrach musiałem się poddać. Na skrzyżowaniu dróg okazało się, że jest tam tyle śladów, że ślad Schwarz Willego był już nie do odnalezienia -. Tego wieczoru ani też nigdy później nie odnaleziono żony ani kilkumiesięcznego wtedy dziecka tego zbrodniarza. Jak okazało się kilka miesięcy później, przez dłuższy ukrywała się u niemieckich rodzin.

Alarm

Po powrocie na posterunek St. Plucha o zdarzeniu na Wysokiej Łące powiadomił komendę powiatową. Ta, dysponując nowoczesnym niemieckim urządzeniem alarmowym policji, zarządziła równocześnie we wszystkich jednostkach milicji powiatu jeleniogórskiego i kamiennogórskiego pościg za zbiegiem. Wzięło w nim udział, wraz z wojskiem, ponad tysiąc ludzi, którzy koncentrycznie posuwając się od miejsc stacjonowania, wczesnym rankiem dotarli do sanatorium. Niestety, Schwarz Willego nie znaleziono. Kowarscy milicjanci rano znaleźli jednak ślad. Zbrodniarza widziano bowiem około 3 nad rano w okolicach stacji kolejowej w Janowicach, w czasie gdy przejeżdżał tamtędy rosyjski pociąg w kierunku Zgorzelca. Udało się ustalić, że rodzina mordercy mieszka właśnie w Zgorzelcu, i tam skierowano pościg.

Następnego dnia do Zgorzelca udała się ekipa jeleniogórskiej milicji. Po dłuższym targach z Rosjanami, którzy w owym czasie pilnowali granicy, milicjanci dotarli po niemieckiej stronie Nysy pod wskazany im w Kowarach adres. Po to tylko, by stwierdzić, że garnki na kuchni są jeszcze ciepłe, ale po mieszkańcach tego lokalu zaginął wszelki ślad. Schwarz Willego nie odnaleziono nigdy. W lecie 1946 roku do kowarskiej milicji dotarła wiadomość, że Schwarz Willy przez niemieckie radio powiadomił żonę o miejscu swojego pobytu. Podając tylko im znane hasło…

Skarb

W dwa dni po morderstwie i po przesłuchaniu Wolnego, który szczęśliwie przeżył uderzenia nożem i operację, podjęto próbę ustalenia, co było przyczyną zbrodni. Gdy milicjanci usunęli z kotłowni zgromadzone tam choinki, okazało się, że ukrywały one dość świeże zamurowanie, ukryte w ścianie, dokładnie naprzeciw pieca. Dziś już nikt nie pamięta, czym było zasłonięte to zamurowanie, zanim ukryto je za choinkami. Niemal na pewno wykonano je kilka miesięcy wcześniej, gdy ukrywano esesmański skarb. Istnieje także możliwość, że co jakiś czas odkrywano ten schowek, by coś z niego wydostać. Wtedy zamurowanie byłoby bardzo świeże. Nie można też wykluczyć, że choinki ukrywały dziurę wybitą w ścianie, bo palacz w zimie 1946 roku skarb ukryty w kotłowni zaczął… systematycznie palić.

„Tych, stosunkowo niewielkich, walizek było chyba około 300. W każdym razie załadowaliśmy mini dwie wielkie konne platformy”. W każdej z nich były niemal wyłącznie rzeczy osobiste, głównie listy, zdjęcia, medale, dyplomy gratulacyjne, rozkazy, podziękowania, awanse i odznaczenia. W wielu walizkach była też broń. Osobista, często cenna, ozdobna, a niekiedy bardzo dekoracyjna. Zapewne przygotowania jako prezenty dla kogoś z rodziny. Ale było tam także wiele broni grawerowanej, wręczanej „za wojenne zasługi”. W walizkach znaleziono także trochę osobistej biżuterii, obrączek, łańcuszków i krzyżyków. Znaleziono też sporo zegarków i innych osobistych bibelotów. Dominowały jednak dokumenty, odznaczenia, zdjęcia i listy. Przypadkiem, ale dość szybko odnaleziono też walizkę Schwarz Willego. Okazało się, że był on kapitanem SS, spadochroniarzem, który walczył m.in. na Krecie. Wykonując rozkaz, został na Wysokiej Łące jako palacz, by chronić mienie kolegów z SS, którzy ze względu na kończącą się wojnę nie mogli zabrać ze sobą swoich „pamiątek”. Po ujawnieniu schowka i jego zawartości walizki przewiezione je do Jeleniej Góry, a później do Wrocławia, gdzie przejęła ją Komisja Badania Zbrodni Hitlerowskiej.

Zanim jednak do tego doszło, na miejscu obejrzano wiele walizek. Były bardzo do siebie podobne – wspomina St. Plucha, opowiadając o ich niekiedy przerażającej zawartości. Było tam bowiem m.in. wiele zdjęć z „zadań”, które wykonywali leczeni na Wysokiej Łące esesmani. Zdjęcia masowych mordów, egzekucji, świadectwa terroru i okrucieństwa. Były zdjęcia z walki na frontach, ale i osobista dokumentacja zbrodni, w których właściciele walizek brali udział w całej Europie, w imieniu Niemiec i III Rzeszy. To rzeczywiście był skarb, opowiada Stanisław Plucha. Dla esesmanów pamiątka, ale i niebezpieczne świadectwa zbrodni. Zaś dla Polaków był on cenny jedynie jako materiał i dowody dla Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich.

Zastał ślad

Kotłownia na Wysokiej Łące została przybudowana. Dziś nikt już nie pali tam koksem, a obiekt ogrzewają nowoczesne piece gazowe. Ale na szczęście zachował się jeden stary, nie używany już kocioł… Właśnie ten, w którym Schwarz Willy próbował spalić pułkownika. Ta część kotłownie niemal nie uległa zmianie. Nie zachował się jedynie komin – szyb, przez który zbrodniarz wrzucił administratora do kotła. Miejsce to zrobiło także duże wrażenie na St. Plusze, który wszedł tam ponownie, po 54 latach, kilka dni temu.

Skarb, który kosztował życie człowieka, okazał się jedynie zbiorem osobistych wojennych pamiątek i zarazem zbiorem dowodów poświadczających zbrodnie SS. Podpułkownik WP, administrator sanatorium na Wysokiej Łące, został z wojskowymi honorami pochowany na cmentarzu przy kościele parafialnym. Szkoda tylko, że nikt już nie pamięta jego nazwiska. W kilka miesięcy później, w lecie 1946 roku, jego zwłoki zostały ekshumowane i wydane rodzinie. A czas zaczął zacierać ślady i ludzką pamięć…

Tekst i zdjęcie: Marek Chromicz

Archiwum Nowin Jeleniogórskich nr 45, 7.11.2000 r.

2 komentarze

  1. „Postanowił spalić się jednak w drzwiczkach kotła,”, „Znaleziono tam jednak tylko karetkę, przybitą zakrwawionym nożem.”, „W każdym razie załadowaliśmy mini dwie wielkie konne platformy” – ktoś to czyta przed publikacją?!

  2. Graf najebany coś marudzi, a ten z Nowin to wkleja i nawet nie wie co wkleja. Ciemny lud to kupi. Z gumą czy bez hahaha

Napisz komentarz


Masz ciekawą sprawę? Czekam na info!

Portal

Zgłoś za pomocą formularza.