Do dziś w starym pałacu w Rząśniku zachowały się właściwie tylko ruiny. Dawną świetność tego obiektu ciągle jeszcze potwierdza całe założenie pałacowe, resztki parku i ogrodów, oranżerii a także mury i zachowana część zabudowy. Pałac przetrwał wojnę nietknięty i w całości zachował się aż do wiosny 1945 roku. Wtedy bowiem, w kwietniu 1945 r., doszło w pałacu do pożaru, który stawił część obiektu. Pożar wywołali sami Niemcy, w dość dziwnych zresztą okolicznościach.

Na początku kwietnia 1945 roku, w sąsiedztwie zabudowań wsi i pałacu, za cmentarzem, stacjonowała bateria niemieckiej artylerii, przygotowana do obrony tego terenu przed nadchodzącymi wojskami rosyjskimi. Jednostkę stanowiły zarówno klasyczne działania, jak i armaty przeciwlotnicze ustawione tak, by mogły razić ogniem węzeł dróg w Rząśniku, a także drogę wiodącą ze Złotoryi w kierunku Świerzawy. Roman Piotrowicz, który w tamtym czasie był przymusowym robotnikiem rolnym zatrudnionym w pałacowym folwarku, opowiada, że załogę baterii stanowili młodzi chłopcy zaledwie przyuczeni do jej obsługi. Gdy pierwszego dnia po ustawieniu dział doszło do ćwiczebnego strzelania, młodzi żołnierze już pierwszym strzałem trafili w… wieżę kościelną. Kilka dni później doszło do kolejnego poważnego incydentu, bo tym razem artylerzystom udało się zapalić pałacowe zabudowania i sam pałac. Pożar, choć strawił sporą część pomieszczeń, ugaszono, a kiepscy artylerzyści pozostawiwszy sprzęt, niebawem odeszli w kierunku Jeleniej Góry.

Udział w gaszeniu pałacu i przypałacowych zabudowań umożliwił wejście na chroniony dotychczas teren mieszkańcom Rząśnika i sąsiednich wsi. Wtedy właśnie przekonali się, że pałac jest właściwie pusty, a to, co się zachowało, należy do jego naturalnego wyposażenia. W pałacowych pomieszczeniach nie znaleziono bowiem niczego z tych rzeczy, które od wielu tygodni były tam zwożone i gromadzone. Miejscowi od dawna, co najmniej od późnej jesieni 1944 roku, widzieli liczne, czasem całkiem spore transporty kierowane do pałacu. R. Piotrowicz opowiada, że już w zimie 1945 roku w okolicznych wsiach szeptano o Rząśniku, opowiadając wręcz fantastyczne opowieści o skarbach, które tam zgromadzono. „Wielka skarbonka władz” – tak najczęściej określono tamtej zimy ów pałac, opowiada Piotrowicz. Ale to były, jego zdaniem, jedynie fantazje, bo tak naprawdę nikt nie wiedział, co naprawdę działo się w pałacu, czy i co tam ukrywano i czemu miało to służyć. Wiadomo było tylko tyle, że do pałacu często przyjeżdżały jakieś transporty, zarówno ciężarówkami jak i na konnych wozach. Tego jednak co przywożono, nie wiedziała nawet pałacowa służba. Od zimy, gdy w pałacu rządziło niemieckie wojsko, nikt niepowołany na teren pałacowych zabudowań nie miał już wstępu.

Było tego wiele

Rząśnik właściwie nie występuje w żadnych spisach magazynów tworzonych przez Niemców po podjęciu decyzji o wywiezieniu z większych miast zasobów muzealnych i rozśrodkowaniu najcenniejszych kolekcji. Nie zachowały się także żadne świadectwa o tym, by cokolwiek wartościowego znaleziono w pałacu już po wojnie. To bardzo dziwne, bo mieszkańcy Rząśnik pod koniec wojny przez wiele tygodni obserwowali, jak setki, a może nawet tysiące ludzi i rodzin idących z wózkami na Zachód, pozostawiło w pałacu najwartościowsze rzeczy ze swojego majątku. Wojskowe posterunki, kierujące ruchem na drogach w okolicy Rząśnika, miały obowiązek informowania uciekających o możliwości pozostawienia w pałacowym depozycie, za pokwitowaniem, tego, co uważali za godne bezwarunkowego przechowania. Zdaniem innego świadka, pewnego Niemce z Bremy, który pracował w tym czasie na posterunek w pobliskim Janówku, ta praktyka była bardzo skuteczna, bo umęczeni podróżą i widzący stale rosnące zagrożenie podróżni chętnie z takiej szansy korzystali. Oficerowie rezydujący w zamku gwarantowali, że wszystko zostanie doskonale schowane, a za kilka miesięcy, po przejściu frontu, depozyty wrócą do właścicieli. To, co składali na terenie zamku uciekinierzy, mogło przyprawić o zawrót głowy – opowiada ów Niemiec – rodzinne pamiątki i domową porcelanę, osobistą biżuterię i zdjęcia, działa sztuki, a także zupełnie bezwartościowe i niepotrzebnie zabrane wyposażenie mieszkań i domów. Ludzie szczególnie pod koniec wojny zagrożeni doganiającym ich frontem, oddawali na przechowanie zarówno maleńkie, złote precjoza i zwykle pierścionki jak i wielkie gdańskie zegary, nie wiadomo po co ciągnięte na wózkach dziesiątki, a nawet setki kilometrów. Wielu z nich możliwość bezpiecznego przechowania tych rzeczy odbierało jak szanse na ich rzeczywiste zachowanie, a zarazem jako wybawienie od kłopotu, strachu, a często także po prosu utrudniającego ucieczkę ciężaru.

Gdzie jest tunel?

Pewien człowiek do dziś mieszkający w okolicach Sokołowca opowiada że przez dłuższy czas uciekinierów kierowano na dworzec kolejowy w Siedlęcinie, skąd mieli odjechać koleją na wschód. W gronie takich uciekinierów znalazł się także on i jego rodzice, którzy w latach wojny pracowali w okolicy jako przymusowi robotnicy. Człowiek ten opowiada, a także pokazuje w terenie miejsce niezwykle…

W połowie kwietnia 1945 roku on i jego rodzice znaleźli się na stacji kolejowej w Siedlęcinie wraz z grupą uciekinierów, wśród których byli także niemieccy gospodarze, u których jego rodzina pracowała przez ostatnie trzy lata wojny. Po dwudniowym oczekiwaniu na pociąg, trzeciego dnia władze kolejowe poinformowały, że łączność kolejowa jest zerwana. W tym samym czasie na niebie pokazały się rosyjskie samoloty, które jednak nie bombardując dworca, odleciały na zachód. Wtedy właśnie padła komenda – „schować się do tunelu”. Kolejarze setki ludzi skierowali do pobliskich podziemi. Tyle tylko, że w okolicy Siedlęcina nie ma żadnego tunelu, a już na pewno kolejowego. Świadek ten jednak twierdzi, że był w tunelu wraz z setkami innych osób, które tam skierowano.

– Wejście do tunelu znajdowało się w kolejowym przekopie, a to podziemie było bardziej wąskim chodnikiem, wykutym w skale, niż prawdziwym tunelem. Z trudem udało się tam wprowadzić tylko kilkadziesiąt osób. Ja wszedłem zaledwie kilka metrów w głąb, gdy usłyszałem wrzask niemieckich żołnierzy, którzy nakazali wszystkim natychmiast opuścić to miejsce – opowiada świadek. – Gdy wyszliśmy, powiedziano nam, że jest to stary loch, który w każdej chwili grozi zawaleniem. Jasne stało się także, że kolejarze, którzy wskazali ludziom to miejsce, maja już poważne kłopoty. Ale dopiero po wojnie dowiedziałem się, że dwóch z nich zastrzelono jeszcze tego samego dnia.

W tej sytuacji gospodarze i moi rodzice zdecydowali się wracać do domu. Gdy przechodziliśmy obok pałacu w Rząśniku, nasi niemieccy gospodarze poprosili, ponieważ zdecydowali się wracać do domu, o zwrot zostawionego trzy dni wcześniej depozytu. Wtedy powiedziano im, że pałac jest pusty, a depozyty są dobrze schowane i nie mogą być indywidualnie oddawane. Niemieckie władze już po wojnie poinformują, jak i kiedy będzie to robione – zapewniono Niemców.

Wtedy po raz pierwszy, opowiada ten człowiek, usłyszałem o podziemnym tunelu, który z wieży rycerskiej w Siedlęcinie prowadzi właśnie gdzieś w stronę Rząśnika. Nasi niemieccy gospodarze legendę o tym tunelu znali bardzo dobrze. Słyszeli nawet o tym, że w czasie budowy linii kolejowej robotnicy odsłonili jakiś stary tunel. Dopiero jednak gdy zobaczyli, że istnieje on naprawdę, domyślili się, że skoro zamek jest pusty, musi mieć z tym podziemiem jakieś połączenie, i tam właśnie schowano depozyty i wcześniej zwiezione transporty.

Świadek ten poproszony o pokazanie miejsca, w którym wszedł do podziemia opowiada o kolejnym przekopie, niezbyt daleko od stacji w Siedlęcinie. Zawieziony tam pokazał jednak tylko miejsce pokryte kamieniem, zbocze nasypu, które jest twierdzi, już w maju 1945 roku wyglądało niemal tak jak obecnie. W ciągu kilku dni, przekonuje, Niemcy, którzy zastrzelili kolejarzy, ukryli wejście, zapewne wysadzając wylot tunelu. Po wojnie próbowało znaleźć je wielu ludzi. Ale nie udało się chyba nikomu – twierdzi. Nie ukrywa też, że sam po wojnie osiedlił się w pobliżu pałacu, licząc na to, że z czasem uda się dotrzeć do ukrytych gdzieś w okolicy depozytów.

Ruski Grzbiet i Ruski Las

Już w 1946 roku dwa kompleksy leśne leżące w bezpośredniej okolicy Rząśnika zajęli Rosjanie. Jeden z nich, na południowy zachód od wsi, na stokach Rogatki, do dziś jest często nazywany Ruskim Grzbietem, a drugi, leżący na północnym zachodzie, na stokach Mniszka przez wiele miesięcy pracowicie przekopywali te tereny, wysadzając skały, przewracając drzewa, kopiąc w ziemi wielkie dziury. Ludzie pamiętający tamte czasy twierdzą, że gdy Rosjanie opuszczali las, niektóre stoki wyglądały jak pobojowisko. Rosjanie podobno nie tylko posiadali wiedzę o zgromadzonych w Rząśniku transportach i depozytach, ale na skutek zdrady wiedzieli także o starych wyrobiskach ukrytych w lasach i o tunelu z Siedlęcina. Szukali miejsca, w którym udałoby się wejść do tych podziemi.

Trudno jednak zrozumieć, dlaczego równocześnie nie podjęli na dużą skalę takich prób w samym pałacu, bo skoro wiedzieli tyle, musieli wiedzieć o zniknięciu z pałacu tego, co tam zgromadzono. A ponieważ nikt (?) nie zapamiętał by z pałacu coś wywożono, tam chyba należało szukać wejścia do schowków lub schowka.

Jest też i taka możliwość, że w ręce Rosjan wpadły niemieckie mapy, na których specjalnymi pieczątkami oznaczono te miejsca jako niedostępne dla ludności, na których obowiązywał zakaz poruszania się osób nieuprawnionych. Egzemplarze tych map z 1943 roku zachowały się do dziś i nadal nie wiadomo, co dokładnie te stemple oznaczają i dlaczego w tych właśnie miejscach stemplowano mapy. Współcześni poszukiwacze twierdzą, że Rosjanie przeszukiwali także pałacowe piwnice, by znaleźć wejście do którego tunelu, który łączył pałac z pobliskim folwarkiem. Na ścianach piwnic do dziś jeszcze widać ślady po tamtych poszukiwaniach. Były to jednak roboty na minimalną skalę, właściwie amatorskie próby przebicia ścian.

Rosjanie w okolicznych lasach szukali czegoś przez kilka miesięcy, zarówno w 1946, jak i 1947 roku. Nikt jednak nie pamięta, by wtedy cokolwiek znaleziono, a w każdym razie na ten temat nie zachowały się żadne informacje.

Jeden z mieszkańców Rząśnika opowiada, że kilkanaście lat temu w remizie strażackiej postanowiono zbudować kanał, umożliwiający przeglądy i konserwację samochodów. W czasie tych robót doszło do zawalenia i dużego osunięcia się gruntu . W garażu remizy pokazała się olbrzymia dziura. Zawalona ziemia zasłoniła jednak wyloty tunelu, jeśli rzeczywiście przebiega on pod remizą. A jest to bardzo możliwe, bo grunt osunął się niemal dokładnie na linii łączącej pałac i folwark. Ktoś zadbał wtedy o rozpuszczenie pogłoski o możliwości zaminowania podziemi, jeśli tam są, i władze szybko zdecydowały o zasypaniu tej dziury. Zmieściło się w niej kilka wywrotek piachu i ziemi, co świadczy, że był to naprawdę sporych rozmiarów otwór.

Białe pojemniki

Choć o tajemnicach Ruskiego Grzbietu i Ruskiego lasu nadal wiadomo bardzo niewiele, zachowała się relacja pewnego świadka, Niemca, który twierdzi, że jako chłopak, już pod koniec kwietnia 1945 roku został wysłany z Janówka do Sokołowca i Rząśnika, by zbadał, czy w tych miejscowościach jeszcze działają młyny. Wracając na rowerze, skrótami przez las tzw. Wojenną Drogą, natknął się na liczne grupy wojska konwojujące konne wozy i tylko kilka ciężarówek zmierzających do miejsca, które później nazwano Ruskim Grzbietem. To było wiele wojskowych wozów, wszystkie szczelnie nakryte plandekami, chronione przez wojsko. Jego rodzice twierdzili wtedy, że wojsko na pewno chce coś schować w lochach i wyrobiskach, których w okolicy pobliskiej Lubiechowej było i do dziś jest sporo. Mówiono wtedy także o tym, że coś dziwnego dzieje się w pobliskich kamieniołomach, których wygląd, już po wojnie zdumiał nawet tych Niemców, którzy w nich pracowali. Ludzie ci twierdzili, że zostały one „przemielone” wybuchami, które niemal całkowicie zmieniły ich kształt i wygląd. To miejsce leży nieopodal Ruskiego Lasu. W tej sytuacji trudno się dziwić, że miejscowi i poszukiwacze ciągle je przeglądają w nadziei, że kiedyś sama natura odsłoni, co przed laty ukryto. Transporty konnych wozów, które kierowały się w stronę Ruskiego Lasu, widział także Stanisław M., wtedy robotnik rolny, a dziś mieszkaniec Proboszczowa. Twierdzi on, że widział nawet, jak z Bystrzycy, leżącej pod drugiej stronie góry, wieziono do kamieniołomu jakieś białe skrzynie i beczki, których nikt nie widział ani wcześniej, ani później. Musiało to być coś ważnego, bo jeszcze w czerwcu 1945 roku tego miejsca strzegła grupa esesmanów. Ludzie ci mogli przecież uciec, a walczyli do końca i ostatecznie zostali wybici co do jednego.

Być może o tym właśnie „białym transporcie”, a także o dokonanym przez esesmanów mordzie na kilku niemieckich żołnierzach – co było zapewne likwidacją świadków – wiedzieli Rosjanie, którzy przecież zdawali sobie sprawę z tego, że Bystrzyca to majątek Werhnera von Brauna…

Marek Chromicz

Archiwum Nowin Jeleniogórskich nr 18, 1.05.2001 r.

Fot. Fotopolska.eu

1 Komentarz

Napisz komentarz


Masz ciekawą sprawę? Czekam na info!

Redaktor

887732136

Zgłoś za pomocą formularza.