Pierwsze powojenne tygodnie miesiące w podkarkonoskich wsiach i miasteczkach zmieniły stosunkowo niewiele, bo długo jeszcze na tym terenie dominowała ludność niemiecka. Nawet już nieco później, gdy pojawiło się sporo osadników, długo jeszcze nie wiedziano, kto tu zostanie, a kto, po splądrowaniu gospodarstwa czy przydzielonego mu domu, pojedzie dalej. Nowe, polskie już władze szybko jednak postarały się o powstanie w Kotlinie Jeleniogórskiej posterunków Milicji Obywatelskiej, która zastąpiła niemieckie służby porządkowe. Dla władz było to tym ważniejsze, że obok powszechnego niemal szabru teren ten był zagrożony aktywną działalnością niemieckiego podziemia. Choć dziś już powoli tamten czas jest zapominany, warto jednak pamiętać, że pierwsze powojenne miesiące to czas nie tylko osiedleń i zażywania nowego, powojennego życia, ale także czas wysiedleń rabunków, zbrodni i gigantycznego szabru.
W czasie pierwszej, powojennej jesieni do zbrodni doszło w sanatorium pod Krzyżną Górą, gdzie zamordowano kierownika tego obiektu i ciężko poraniono nożem jego zastępcę. Okoliczności zbrodni wyraźnie wskazywały że celem napadu był nie tylko rabunek, ale także próba zastraszenia ludności. Tak niemieckiej, jak i nielicznej, polskiej. Milicja, a może UB, dość szybko ustaliła, że związek z tą zbrodnią może mieć pewien mieszkaniec Mysłakowic, Richard S., Niemiec, podejrzewany o kierowanie grupą Werwolfu. Rozpoczęto poszukiwania sprawców.
Schowek pod krzyżem
Kilka tygodni później Stanisław R. milicjant z Mysłakowic, wieczorem, na stacji kolejowej w tej miejscowości zauważył podejrzanie wyglądającego młodego osobnika, o wyraźnie wojskowych ruchach. Milicjant, choć był bez broni, postanowił działać. Pozorując, że ma broń, przystawił podejrzanemu klucz do pleców i w ten sposób doprowadził go na posterunek. Tu okazało się, że zatrzymany Niemiec jest poszukiwany w związku z morderstwem w sanatorium, a człowiek, który przeżył napad, rozpoznaje go jako sprawcę. Richard S. już w czasie pierwszego przesłuchania przyznał się do zbrodni. I zaproponował milicjantom osobliwy układ. On pokaże im miejsce ukrycia srebrnego skarbu, a oni pozwolą mu uciec.
Richard S. opowiedział milicjantom, że w ostatnich tygodniach wojny, z jednej z hal mysłakowickiej fabryki porcelany, kilka razy ciężarówką i wielokrotnie konną furmanką wywożono jakieś paki, skrzynie i beczki. Zatrzymany Niemiec twierdził, że nie wie, co to było, ale jego zdaniem nocami ukrywano na pewno coś naprawdę wartościowego. O takie rzeczy w Mysłakowicach, gdzie był pruski pałac królewski, nie było przecież trudno. Richard S. twierdził, że ciężarówka i furmanki jeździły do tunelu, który znajduje się w okolicach krzyża na Krzyżowej Górze. Twierdził, że tunel ten ma połączenie z mysłakowickim pałacem, i gotów był pokazać to miejsce.
Trudno dziś ustalić, jak do tego doszło, w każdym razie milicjanci nie zdecydowali się na samodzielną akcję. Jakiś czas późnej do Mysłakowic dotarł oddział KBW, wsparty towarzystwem kilku radzieckich oficerów. Zatrzymany Richard S. pokazał pod krzyżem miejsce, w którym jego zdaniem zamaskowano i ukryto wylot tunelu. Przez 5 dni kilkunastu żołnierzy, wyposażonych w półtorametrowe stalowe szpikulce, nakłuwających ziemię pod czujnym okiem radzieckich oficerów, nie znalazło jednak żadnego śladu po wylocie tunelu.
Żadnego rezultatu nie przyniosły także uważne oględziny terenu, na którym stare wyrobiska skalne mogły kryć wszystko. Richard S. został ponownie przesłuchany. Tym razem, jak opowiada człowiek pamiętający tamte zdarzenia, bardzo ostro. Rozpytywano go o wejścia do tuneli od strony pałacu i zapewne jakoś próbowano… odświeżyć jego pamięć. Nie wiadomo, czy to się udało i czym ostatecznie skończyła się penetracja gruntów wokół krzyża. Nikt też nie pamięta, by ktoś odsłonił w tym miejscu wylot tunelu. Po latach okazało się jednak, że Richard S. nie kłamał. W każdym razie nie całkiem. Bowiem pod koniec lat pięćdziesiątych, właśnie w okolicach krzyża przypadkowo wykopano pięć lub sześć, stosunkowo małych, jakby specjalnie w tym celu robionych, metalowych beczek. Ze srebrną zastawa. Jedną z beczek zaczepił pług i niemal wyrwał z ziemi. Resztę beczek traktorzyści wykopali już sami. W Mysłakowicach o tym znalezisku opowiadano bardzo długo.
Nie wiadomo, czy Richard S. próbując wskazać miejsce pod krzyżem mylił się, czy jedynie blefował, ratując życie. W każdym razie brak sukcesu w poszukiwaniach skarbu stał się dla młodego Niemca bardzo groźny. Postanowił ratować życie. Zapewne dlatego ujawnił przesłuchującym go inne miejsce, w którym, jak twierdził, na pewno było ukryte wejście do tunelu.
Pod słonecznym zegarem
Tym razem wojsko wraz z Richardem S. pojechało na szczyt góry Mrowiec, tuż obok Mysłakowic. Niemiec twierdził bowiem, że tarcza zegara słonecznego, który w tym czasie istniał na szczycie Mrowca, jest pokrywą, pod którą znajduje się wylot szybu wentylacyjnego z podziemnego tunelu. Bez większych oporów zdecydowano o rozebraniu, a raczej o rozbiciu kamiennego zegara słonecznego, by odsłonić wylot szybu. Choć rozbicie tej kamiennej konstrukcji wymagało sporo wysiłku, zegar rozebrano rzeczywiście odsłonięto wylot szybu. Okazało się, że kamienie, z których zbudowany był zegar, ułożono w taki sposób, że stanowiły one rodzaj kraty umożliwiającej wentylowanie tunelu.
Już pierwsze oględziny szybu pokazały, że jest on bardzo głęboki dotarcie do jego dna nie będzie łatwe. W tej sytuacji z mysłakowickiego „Orła” ściągnięto na szczyt Mrowca kilka drabin i lin. Już w czasie pierwszej próby pomiaru głębokości szybu ustalono, że kilka lin, połączonych ponadsześćdziesięciometrowy odcinek, nie sięga dna szybu. To ujawniło skalę trudności w dotarciu do niego. Tym bardziej że nikt nie chciał zaryzykować opuszczania się na wiązanych linach na nieznaną głębokość.
Marian K. z okolic Krogulca, który dobrze zna tę historię, opowiada, że badanie możliwości dotarcia do dna szybu trwało kilkanaście dni. Zabrakło jednak odpowiednich środków technicznych i na dno w tym miejscu nie zszedł ostatecznie nikt. Gdy zaś w Karpnikach w tym samym czasie wybuchła mina, zabijając podczas penetracji piwnicy dwóch ludzi, ktoś zdecydował o przerwaniu akcji. Wojsko zostało wycofane, a ściągnięci z Mysłakowic Niemcy zabezpieczyli szyb, klinując go największymi głazami. Marian K. opowiada, że nadzorujący roboty Rosjanie nakazali zamaskowanie śladów, a przy kielichu zapowiedzieli powrót w to miejsce. Tym razem jednak chcieli tam wejść od dołu, tunelem. Marian K. jest pewien, że Rosjanom udało się zmusić Niemca do wskazania wejścia do tunelu. Zapewne dlatego zabrali go ze sobą. Nigdy już nikt nie spotkał Richarda S. ani w Mysłakowicach, ani w żadnym innym miejscu.
Beczka obrazów
Po wielu latach, w 1996 roku okazało się, że Mrowiec jednak naprawdę był górą, która kryje nie tylko szyb wentylacyjny głębokiego tunelu, ale była także miejscem ukrycia przynajmniej jednego prawdziwego skarbu. Trzy lata temu, w czasie kolejnej wyprawy, która miała ustalić dokładne miejsce, niegdyś kamiennego, słonecznego zegara, a później zamaskowanego szybu, tuż pod szczytem Mrowca odkryto stalową rurę. „Bicie” wykrywacza metalu było tak silne, że poszukiwacze byli pewni, iż odkryli pod ziemią stalową płytę. Mieli nadzieję, że jest to pokrywa włazu. Okazało się jednak, że prawie metr pod powierzchnią ukryta jest stalowa rura o średnicy około 60 cm, z obu końców zabezpieczona metalowymi deklami.
Zabezpieczona smołą, nieco ponadmetrowej długości, sprawiała wrażenie, że jest nietknięta. Rura była niezwykle ciężka. Odkrywcy byli niemal pewni, że w środku jest złoto. Tak było kilka godzin, do czasu podjęcia próby wyciągnięcia tej wielkiej, metalowej tuby na powierzchnię. Rura, szarpnięta liną, po prostu się rozpadła, ujawniając zawartość. Były to zupełnie zgniłe, niemożliwe do rozdzielania resztki zrolowanych kiedyś i schowanych do tej tuby obrazów. Ktoś ukrył tam co najmniej kilkanaście obrazów, które zgniły, gdy rdza przeżarła metal, a woda dostała się do środka. Ostatecznie bryła tego, co kiedyś było dziełami sztuki, skończyła w obozowym ognisku. – Do uratowania nie było tam nic, a kłopot z ujawnieniem znaleziska byłby spory- opowiada Mieczysław Bojko, mieszkaniec Mysłakowic i szef Towarzystwa Eksploracyjnego „Talpa”, który tę sprawę obserwował z bliska.
Schowek na skrzyżowaniu tuneli
Mysłakowicki zamek, niegdyś rezydencja królewska i cesarska, był pod koniec wojny jedną ze składnic G. Grundmanna. Z całą pewnością wiadomo, że złożono w nim co najmniej zbiory Urzędu Konserwatorskiego z Berlina i zbiory „Amt Rosenberg”, tak że z Berlina. W latach wojny był to zamek należący do NSDAP, mieszczący także szkołę SA. Było tam więc sporo skoszarowanych ludzi, których można było wykorzystać do różnych prac.
Zapewne wykorzystano ich, bo zamek w Mysłakowicach jest także centrum, z którego wybiegają trzy podziemne tunele. Jeden z nich prowadzi z pałacu w kierunku krzyża i Krzyżnej Góry, drugi pod Mrowcem prowadzi do Bukowca, a trzeci do kościoła w Łomnicy. Istnienie tego ostatniego potwierdzono jeszcze w latach siedemdziesiątych, przypadkowym odkryciem stropu tunelu w okolicach łomnickiego kościoła. Natomiast istnienie tunelu prowadzącego do Bukowca potwierdzają świadkowie, którzy po wojnie właśnie w Bukowcu do niego wchodzili na głębokość kilkudziesięciu metrów. Dalej była woda. Dziś w miejscu ówczesnego wejścia, tam gdzie zaczynały się schody, jest tylko zasypana, skalna grota.
W latach pięćdziesiątych na zapleczu dość mocno zdewastowanego zamku, który już wtedy był siedzibą szkoły podstawowej, w stercie gruzu bawiło się troje dzieci. Dwaj chłopcy i dziewczynka. Gdy dzieci przypadkowo odkryły wejście do podziemi, chłopcy po zdobyciu świeczek spróbowali „zdobyć skarb”. Na szczęście dziewczynka, siostra jednego z nich, nie zdecydowała się na tę wyprawę. Gdy chłopcy na noc nie wrócili do domu, o wycieczce brata i jego kolegi powiadomiła rodziców. Jeszcze tej samej nocy, wyprawa ratunkowa zaopatrzona w jedną latarkę i kilka gospodarczych lamp naftowych odnalazła chłopców. W głębokim błocie, na rozwidleniu trzech tuneli. Ojciec jednego z chłopców opowiadał, że było to zaledwie kilkadziesiąt metrów od wejścia, na pewno jeszcze w bezpośrednim sąsiedztwie pałacu. Nic szczególnego w tunelach jednak nie zauważy. W świetle naftowych lamp widać było co prawda niewiele, a poszukiwanie dzieci nie ułatwiało zadania, ale jego zdaniem, tunel był pusty. Jak było w tunelach za rozwidleniem, w którym stało głębokie po pas błoto, nie wie.
Dziecięca wyprawa w mysłakowickie podziemia zakończyła się szczęśliwie. Dzieci uratowano, a rodziców odwiedzili funkcjonariusze UB z placówki w Kowarach, zakazując opowiadania o zdarzeniu. Gruz usunięto, a wejście do podziemi zasypano.
W okolicach zamku jest także wielka lodowa piwnica, która w czasach, gdy nie było jeszcze lodówek, służyła do całorocznego przechowywania lodu wycinanego zimą z Jedlicy i okolicznych stawów. Za jedną ze ścian tej piwnicy, zdaniem wielu poszukiwaczy, należy szukać wejścia do prawdziwego schowka G. Grundmanna. Prawdziwego, bo nie chodzi tu o składnicę, jedną z osiemdziesięciu, które na Śląsku urządzał w ostatnich latach wojny G. Grundmann, a o schowek, który powstał z całą pewnością pod koniec 1944 roku. To właśnie miejsce jest ciągle w Mysłakowicach poszukiwane.
Marek Chromicz
Fot.: Pałac w Mysłakowicach 1900-1905, fotopolska.eu
Archiwum Nowin Jeleniogórskich nr 50, grudzien 1999 rok
1 Komentarz
ja prdl ale bajki