W 1997 roku nasz redakcyjny kolega, Marek Chromicz, napisał pierwsze teksty poświęcone poszukiwaniu poniemieckich skarbów. Redaktorowi Chromiczowi udało się pozyskać zaufanie wielu eksploratorów, dzięki czemu w krótkim czasie stał się prawdziwym specem od „sekretnych skrytek” , bursztynowej komnaty i złotego pociągu. 
Na przestrzeni kilku lat napisał wiele tekstów na ten temat, co przysporzyło mu wielu fanów, Nowinom Jeleniogórskim wielu nowych czytelników. Od ukazania się pierwszej publikacji minęło już ponad 20 lat. Można śmiało powiedzieć, że dorosło całe nowe pokolenie młodych ludzi. W tym czasie kilka zagadek zostało rozwiązanych, w kilku miejscach prowadzi się oficjalne prace archeologiczne. Nie bacząc na to zdecydowaliśmy się przypomnieć publikacje Marka Chromicza, bez ingerencji w ich zawartość. 
Sięgamy zatem głęboko do naszego archiwum, by przypomnieć jeszcze starsze historie. Liczymy też na to, że internet ma ogromną siłę dotarcia do wielu ludzi, nie tylko mieszkańców regionu.
Jeżeli są Państwo gotowi – to zapraszamy w każdy weekend na nasz portal, aby pobuszować w historii naszego tygodnika oraz historii naszych ziem. Poniższy tekst ukazał się w czerwcu 1998 roku.

PTE dysponuje informacją o dotarciu przez kilkuosobowa grupę poszukiwaczy do rozległej sztolni, dobrze ukrytej, zawierającej dzieła sztuki i wyroby ze złota i bursztynu. Część złota została przetopiona, wartościowsze pierścienie i sygnety wywiezione do RFN, zaś bursztyn pocięty na koraliki. Ponieważ działalność ta mogła stać się niebezpieczna, przez pełnomocników grupa ta zwracała się do wojewody jeleniogórskiego z ofertą wskazania znaleziska i niedociekania tego, co już zostało wydobyte. Brak decyzji władz sprzyja dalszej kradzieży.”

Taką informację przekazał w marcu 1994 roku premierowi polskiego rządu zarząd Polskiego Towarzystwa Eksploracyjnego z Wrocławia, wnosząc o podjęcie przez rząd starań o zmianę przepisów ustawy o ochronie dóbr kultury. Ustawa ta bowiem, pomimo wielokrotnej jej nowelizacji, w 1994 roku przewidywała dla znalazcy nawet wielkiego skarbu wynagrodzenie w wysokości 10 procent wartości znaleziska. Pod warunkiem jednak, że to wynagrodzenie nie będzie wyższe niż 300 tysięcy starych złotych, czyli 30 nowych złotych! Zdaniem piszących do ówczesnego premiera, utrzymywanie takiego przepisu wręcz zmusza znalazców do ukrywania tego, co już odkryli. Co gorsza, powoduje stały odpływ z Polski wielu dóbr kultury. Środowisko eksploratorów, które od wielu lat walczy o zmianę tych przepisów, jest pewne, że za ich zdumiewającą trwałością kryje się silne, proniemieckie lobby w polskim świecie politycznym. Z pisma PTE wynika także jednoznacznie, że cały czas trwa opróżnianie prywatnych poniemieckich skrytek oraz wywożenie tak wielkich wartości, jak udokumentowana wywózka szeregu obiektów, należących kiedyś do rodu Schaffgotschów.

Do dziś zresztą dziwi opieszałość władz w tej sprawie, bo przecież, jeśli „nic nie ma”, można bez ryzyka obiecać każdą nagrodę, ale jeśli coś jednak do ujawnienia jest, warto to odzyskać, choćby za cenę zapłacenia 45 procent wartości znaleziska. Tym bardziej, że nagroda mają być pieniądze, a nie dobra kultury.

Komora pod lasem

Informacja o „rozległej sztolni”, którą PTE przekazało premierowi, dotyczyła odkrycia, którego dokonano w 1991 roku, w okolicy położonej około 20 kilometrów na północ od Jeleniej Góry. Tam właśnie pewien młody człowiek, w lesie, w górach na odludziu, zupełnie przypadkowo pomiędzy stertą głazów stanowiącą jakby naturalny, kamienny kopiec, jakich w tych górach jest pełno, znalazł pionowy korytarz – szyb prowadzący w głąb góry. Wylot szybu był tak przemyślnie ukryty, że tylko przypadek zrządził, że udało się go znaleźć. Odkrywca nie przygotowany wtedy do jakiejkolwiek eksploracji wejście ponownie ukrył. Wrócił tam dopiero po kilku dniach, już z ekwipunkiem i z bratem, by ustalić, co naprawdę zostało odkryte.

Mocna latarka łatwo oświetliła dno pustego szybu. Być może nikt nawet nie zjechałby na jego dno, gdyby nie to, że młodszy z braci nie uwierzył, by tak dokładnie ukrywano pustą, ale starannie zabezpieczoną przed zawaleniem „studnię”, tyle że bez wody. Już pierwszy zjazd na dno szybu (jak się później okazało – wentylacyjnego) pozwolił braciom ustalić, że szyb ma kształt syfonu, na końcu którego znajduje się sporych rozmiarów komora. W świetle latarki zauważyli, że nie jest pusta. Pod lewą ścianą komory zobaczyli bowiem dwa osobowe auta, częściowo tylko przykryte plandeką, a obok nich również dwa motocykle. Na środku komory i pod prawa jej ścianą stały ustawione w kilka rzędów skrzynie, okrągłe tubusy i wiele innych przedmiotów. Jeden z braci zdecydował się zeskoczyć w dół, by bliżej zbadać zawartośc komory. Pomimo bolesnego skręcenia nogi podczas tego skoku, nie czuł bólu, bo szybko okazało się, że komora stanowi prawdziwą składnicę skarbów. Przypadkowym znalazca trudno było zorientować się, jak wielka jest ich wartość.

Sezam otwiera się

Najpierw uwagę poszukiwaczy przykuły dwa osobowe mercedesy, sprawiające wrażenie, że są niemal gotowe do drogi. W jednym z nich bowiem ciągle jeszcze siedział szkielet w generalskim mundurze, a w kącie obok znajdowało się kilka kościotrupów, także w wojskowych, niemieckich mundurach. Emocje były ogromne. Wzrosły jeszcze bardziej, gdy okazało się, że na zamkniętych skrzyniach leżą prawdziwe, niczym nie zabezpieczone dzieła sztuki, a w teczce przykutej do ręki nieboszczyka siedzącego w aucie znajdują się wielkie, sprawiające wrażenie złotych, trzy różnej wielkości jaja. Już pierwszego dnia eksploracji zostały one, wraz ze wspaniałą, zabytkową strzelbą, inkrustowaną srebrem i masą perłową, wyniesione na zewnątrz. W świetle dnia szybko stało się jasne, że skarb musi być ogromny, skoro już pierwsze „branie” ujawniło rzeczy o trudnej do oszacowania wartości.

Odkrywcy znaleźli tam także kilku zamordowanych zapewne żołnierzy Wehrmachtu. Opowiadano mi, że ten widok był wstrząsający nawet po tylu latach. Trupy te bowiem, a raczej wypełnione kośćmi mundury, ciągle sprawiały wrażenie przeraźliwie wystraszonych ludzi.

W drugim aucie znaleziono dwa niemieckie mundury porzucone tak, jak czyni to ktoś, kto musi się szybko przebrać. W stojących tuż obok motocyklach BMW Sahara i Zündapp nie znaleziono niczego. Drugie, pełne nadziei na kolejne wspaniałe znaleziska zejście do podziemnej komory ujawniło jednak co najmniej dwa istotne ograniczenia. Pierwsze polegało na tym, że w komorze znaleziono liczne przewody podłączone do akumulatorów, prowadzące pod skrzynie. Drugie zaś ograniczenie polegało na tym, że szybem wentylacyjnym, zaledwie zdolnym do pomieszczenia człowieka, nie dawało się wyciągnąć ani skrzyń, ani rzeczy o większych rozmiarach.

Kolejna penetracja komory ujawniła także, że dochodzą do niej trzy korytarze, wszystkie jednak zasypane zawałami. Jeden z nich był zrobiony tak precyzyjnie, że koniec zawału oparł się o ustawiony na granicy sztolni i komory, kamienny, niewysoki mur. Odkrywcy mieli świadomość, że niemożliwe jest, by po pięćdziesięciu latach akumulatory ciągle jeszcze działały i mogły spowodować wybuch granatu czy miny. Nie mięli jednak pewności, jakie i ile systemów zabezpieczeń zostało tam zastosowanych. Dlatego, delikatnie poruszając kolejne skrzynie i w żadnym wypadku ich nie podnosząc, na ich miejsce nasuwali wcześniej przygotowane ołowiane ciężary w nadziei, że to wystarczy do zachowania statyki układu i zabezpieczy przed ewentualną eksplozją. Wystarczyło.

Z tego, co można dziś ustalić, wynika, że sezam zawierał wiele starych książek, bardzo wiele starej, cennej broni, srebrną zastawę na 200 osób, kompletną myśliwska komnatę, stare rzeźby, kilka kolekcji monet, złoto w monetach, teki rysunków i wiele innych dzieł sztuki, w tym ogromnej wartości klejnoty – jaja Faberge. Prawdopodobnie znaleziono tam także pojemnik ze złotymi zębami, zapewne pochodzący z któregoś z niemieckich obozów.

Wiele ze znalezionych dzieł sztuki, szczególnie biała broń, wskazują na wschodnie pochodzenie. Najprawdopodobniej zostały one ściągnięte aż tutaj właśnie z Ukrainy, Krymu i Rosji, bo na rękawach pomordowanych w skarbcu żołnierzy znaleziono naszywki świadczące o ich udziale w kampanii krymskiej Wehrmachtu.

Władza chce wiedzieć

Znalazcy szybko zorientowali się, że skarb jest tak wielki, że sami, bez profesjonalnej pomocy, nie są w stanie ani go w całości wydostać, ani właściwie ocenić, ani odpowiednio sprzedać. Dlatego o wiedzy o znalezisku musieli dopuścić znacznie więcej ludzi, niż początkowo zamierzali. Tym bardziej, że już pierwsza wyprawa do Warszawy ujawniła im, że mają w ręku jaja Faberge, czyli klejnoty o ogromnej wartości oraz wiele innych, podobnie cennych przedmiotów, przez co bardzo trudnych do sprzedania. Potrzebny był więc prawnik, pośrednicy, historycy sztuki. Równocześnie okazało się, że to, co początkowo było absolutną tajemnicą, na skutek pytań o wartość przedmiotów i propozycji ich sprzedaży, szybko rozniosło się po środowisku handlarzy i poszukiwaczy. Ci ostatni rozpoczęli wręcz śledztwo, by dokładnie ustalić, kto i gdzie znalazł skarb. O ile wiadomo, w pewnym momencie byli już bardzo blisko, ale jednak szczegółów nie ustalono.

W tej właśnie sytuacji pojawiła się prośba znalazców, skierowana przez ich prawnego przedstawiciela do wojewody, do PTE i do premiera, o zawarcie układu, który miał znalazcom gwarantować 45 procent wartości znaleziska i zaniechanie przez organa państwa dochodzenia tego, co już wcześniej opuściło skrytkę. Niestety, do takich uzgodnień (choć na pewnym dokumencie istnieje nawet notatka ministra „projekt tej umowy może być przedmiotem negocjacji”) ostatecznie nie doszło. Stało się tak zapewne dlatego, że znalazcy w pewnym momencie, po dotarciu ich pisma do władz centralnych, musieli się ponownie zakonspirować. Szybko zorientowali się, że władze zamiast negocjować, postanowiły znalazców przechytrzyć i chcą po prostu, śledząc ich, ustalić miejsce ukrycia skarbu. Jeden z byłych wysokich urzędników rządowych potwierdził, że zapowiedź działań odpowiednich służb państwa w sprawie skarbów dobrze pamięta.

Dennoch Glückauf”

W tej sytuacji znalazcy skarbu uznali, że konieczne jest odnalezienie wjazdu lub wjazdów do zawalonych sztolni prowadzących do komory. Niestety, ponadpięćdziesięcioletni las i naturalne zmiany w terenie dodatkowo ukryły to, co i tak było od dawna doskonale zamaskowane. Trzeba było więc znaleźć sposób na szybkie i wymagające niewielkich sił przebicie się przez zawały.

W okolicach Wlenia jest stara, poniemiecka kopalnia złota „Dennoch Glückauf”, leżąca na żyle złota ciągnącej się od Kleczy aż po Lubomierz. To miejsce, czyli stare, częściowo zawalone korytarze, znalazcy skarbu postanowili wykorzystać do zbadania możliwości otwarcia zawalonych sztolni w odnalezionej komorze. W tym celu w kopalni przeprowadzono szereg eksperymentów minerskich, mających dać odpowiedź na pytanie czy jest możliwość minerskiego otwarcia drogi choćby przez jeden zawał. Przeprowadzone próby takiej możliwości nie wykluczyły. W tej sytuacji podjęto próbę przerzucenia mikrowybuchami przynajmniej części jednego z zawałów. Jednak już pierwsza próba skończyła się fatalnie. Fala uderzeniowa, wielokrotnie odbita w zamkniętym pomieszczeniu, omal nie spowodowała zawału komory ze skarbami. Eksperymentów z materiałami wybuchowymi zaprzestano. W ten sposób doszło do zaniechania poszukiwania wylotów sztolni. Każda bowiem próba podjęcia takich poszukiwań „od zewnątrz” musiałaby się skończyć dekonspiracją schowka. Przy okazji prowadzonych prób minerskich, w starej kopalni odkrywcy skarbu znaleźli podobno całkiem spory składzik doskonale zachowanej broni.

Ziemia za skarby

Dziś, po kilku zaledwie latach od tego znaleziska, jego główny autor już od dawna stale przebywa poza granicami kraju. Reszta zaangażowanych w tę sprawę ludzi boi się zarówno ich odkrycia przez władze, jak i przez innych poszukiwaczy. Niewątpliwie jednak skrytka ta nadal istnieje i nie jest do końca opróżniona, bo co jakiś czas można zaobserwować pojawianie się na rynku nowych, pochodzących z niej skarbów. Dziś już co prawda nie ma już tak poważnych wpadek jak wtedy, gdy kilka lat temu w jednym z wrocławskich antykwariatów wystawiono na sprzedaż trzy, od dawna uznawane za zaginione obrazy – dwa malarzy polskich i jeden holenderski. Ich oddawca był „anonimowy”, i pomimo tego, że UOP zastawił pułapkę, a sprawą zajęła się prokuratura, oddawcy obrazów nie ustalono. Jego anonimowość polegała bowiem na dysponowaniu fałszywym, cudzym dowodem osobistym. UOP ostro przeszukał wtedy środowisko paserów, ale niczego ostatecznie nie ustalono.

O sprawie kilka lat temu było stosunkowo głośno. Napisano o niej nawet książkę. Rozmawiałem ze świadkiem, który na własne oczy widział, największe ze znalezionych, jajo Faberge, który widział puste skórzane tubusy po wielkich obrazach Wilmanna, który wreszcie ma w ręku jedno z mniej wartościowych znalezisk tego skarbu. Jest nią pieczęć myśliwska, należąca do wspomnianej wcześniej myśliwskiej komnaty. Człowiek ten robił także zdjęcia starych inkunabułów, wyjętych z jednej ze skrzyń.

Opisuje on szczegółowo największe z jaj Faberge, twierdząc, że miał je w ręku. Według niego jajo to wykonano z białego i zielonego złota, osadzono na łapkach i ozdobiono na szczycie postacią kobiety – anioła ze skrzydłami. W środku schowana była złota kareta. Wysokość tego klejnotu mój rozmówca określa na około 12 do 14 cm. To jajo podobno od dawna jest już poza granicami kraju. Dwa inne nadal są w Polsce, a jedno z nich charakteryzuje się brakiem złotej opaski w miejscu styku górnej części jaja z dolną. W jednym z nich była schowana mała cerkiew, a w drugim scena figuralna, przedstawiająca jakiś hołd.

Mój informator twierdzi, że na jeleniogórskiej Florze sprzedano nie tylko jedno z jaj Faberge, ale także jedno z kilkunastu wyniesionych spod ziemi, wykładanych czerwonym aksamitem pudełek, z których każde zawierało 12 sporej wielkości brylantów.

Jeśli to prawda, a wydaje się, że tak, to nawet nie warto wspominać o ogromnych bursztynach, które wynoszono spod ziemi i cięto na mniejsze kawałki, bo nikt nie chciał wierzyć, że tak wielkie mogą być klejnoty z prawdziwego bursztynu.

To tylko plotki?

W środowisku poszukiwaczy już od dawna mówi się, że brak zainteresowania premiera Pawlaka tym znaleziskiem w 1994 roku był tylko pozorny. Moi informatorzy przekonują bowiem, że już wtedy zauważyli, że wokół tej sprawy kręcili się ludzie szukający pieniędzy na polityczne kampanie ludowców. Natomiast podobno bezsporne jest to, że część ludzi, w różny zresztą sposób związanych ze skarbem, należy obecnie do grona największych właścicieli rolnych na terenie Jeleniogórskiego. Z wykupionych sześciu dawnych PGR-ów, utworzono bowiem spółkę, która obecnie zarządza areałem około 10 tysięcy hektarów. Choć jest to spółka rolna, podobno w wybitny sposób charakteryzuje ją brak produkcji rolnej i wysokie zyski wyrażane w postaci znakomitych płac członków jej zarządu. Na takiej liście płac jest podobno jeden ze wspólników – poseł z Wałbrzycha i pewien senator z Kaliskiego, by nie wspomnieć o obecnych, bardzo wysokich funkcjonariuszach aparatu administracji państwowej, którzy bardzo lubią incognito bywać co jakiś czas w Jeleniogórskiem.

Marek Chromicz

PS. W minioną środę TVP potwierdziła istnienie, sprzedaż i rabunek jednego z opisywanych jaj Faberge w programie red. Fajbusiewicza, poświęconym ciągle niewyjaśnionym sprawom kryminalnym.

Napisz komentarz


Masz ciekawą sprawę? Czekam na info!

Portal

Zgłoś za pomocą formularza.