W 1997 roku nasz redakcyjny kolega, Marek Chromicz, napisał pierwsze teksty poświęcone poszukiwaniu poniemieckich skarbów. Redaktorowi Chromiczowi udało się pozyskać zaufanie wielu eksploratorów, dzięki czemu w krótkim czasie stał się prawdziwym specem od „sekretnych skrytek” , bursztynowej komnaty i złotego pociągu. 
Na przestrzeni kilku lat napisał wiele tekstów na ten temat, co przysporzyło mu wielu fanów, Nowinom Jeleniogórskim wielu nowych czytelników. Od ukazania się pierwszej publikacji minęło już ponad 20 lat. Można śmiało powiedzieć, że dorosło całe nowe pokolenie młodych ludzi. W tym czasie kilka zagadek zostało rozwiązanych, w kilku miejscach prowadzi się oficjalne prace archeologiczne. Nie bacząc na to zdecydowaliśmy się przypomnieć publikacje Marka Chromicza, bez ingerencji w ich zawartość. 
Sięgamy zatem głęboko do naszego archiwum, by przypomnieć jeszcze starsze historie. Liczymy też na to, że internet ma ogromną siłę dotarcia do wielu ludzi, nie tylko mieszkańców regionu.
Jeżeli są Państwo gotowi – to zapraszamy w każdy weekend na nasz portal, aby pobuszować w historii naszego tygodnika oraz historii naszych ziem. Poniższy tekst ukazał się w marcu 1998 roku.

Powojenne dzieje zamku Czocha obfitują w tak wiele dziwnych i czasem wręcz niezwykłych wydarzeń, że nawet ci, którzy znają wszystkie zamkowe zakamarki, nie mogą wykluczyć, że na Czosze ciągle jeszcze może się coś niezwykłego wydarzyć. Zamek bowiem jest zbudowany w ten sposób, że właściwie do dziś nie ma pewności, że już dotarto do naprawdę wszystkich, potencjalnych ukryć. O tym, że zamek nadal może kryć niejedną tajemnicę, poświadcza nie tylko historia pewnego księgozbioru…

Jej świadkiem i uczestnikiem wielu innych, ciekawych, zamkowych wydarzeń jest płk Józef Ciechanowicz, który przez kilka dziesięcioleci kierował zespołem wojskowych domów wypoczynkowych w Szklarskiej Porębie. Do tego zespołu od samego początku należał też zamek Czocha, a J. Ciechanowicz jest człowiekiem, któremu można przypisać nie tylko „odkrycie” zamku, ale i zasługi w uratowaniu Czochy od typowego, czyli prawie zawsze tragicznego, losu pegeerowskich majątków.

Płk Józef Ciechanowicz w Jeleniogórskie przybył już w 1947 roku. Jako frontowy oficer, po złożeniu dowództwa 28. dywizjonu artylerii ciężkiej, otrzymał możliwość wyboru miejsca pracy. Po zwiedzeniu wojskowych obiektów wypoczynkowych w pałacu Schaffgotschów w Cieplicach i w Szklarskiej Porębie, wybrał tę drugą miejscowość. Przejęty w 1947 roku przez wojsko od Rosjan, którzy mieli tam szpital, obiekt WDW w Szklarskiej Porębie, do celów wypoczynkowych nadawał się wręcz wspaniale. Tym bardziej, że był to obiekt na wskroś nowoczesny, zbudowany jako sanatorium i dom wypoczynkowy dla pilotów Luftwaffe, który w doskonałym stanie przetrwał wojnę. Toteż trudno się dziwić, że przez kilka lat gośćmi tego obiektu często bywali m.in. B. Bierut i marszałek Rola Żymierski. I to właśnie ten obiekt zdecydował się w 1947 roku poprowadzić ówczesny kapitan, J. Ciechanowicz.

W marcu 1954 roku, gdy J. Ciechanowicz był już nie tylko komendantem zespołu wojskowych domów wczasowych, ale i szefem szklarskoporębiańskiego garnizonu, do Szklarskiej Poręby przyjechała na wczasy, wraz z mężem, oficerem z Bydgoszczy, pewna pani, pisząca pracę magisterską z historii piastowskich zamków na Dolnym Śląsku. I to właśnie ona, szukając kolejnych obiektów do swojej pracy, zapytała Ciechanowicza o „jakąś Czochę”.

Kilka dni później J. Ciechanowicz wraz z magistrantką dotarł pod zamkniętą, żelazna bramę zamku. Dopiero po wielu minutach dobijania się i walenia w ogromne wrota okazało się, że zamek, pomimo pozorów opuszczenia, jednak jest zamieszkały i można doń wejść. Niespodziewanych gości przywitał w bramie starszy, elegancki pan, który kapitanowi Ciechanowiczowi przedstawił się jako rotmistrz, czyli kapitan kawalerii. W tej sytuacji, mając do czynienia z przedwojennym oficerem, Ciechanowicz nie omieszkał poinformować pana rotmistrza, że przed wojną służył w Podoficerskiej Szkole Piechoty Małoletnich nr 1 w Koninie. – Zapewne ta informacja, a także opowiadanie o moich syberyjskich przeżyciach ułatwiła nawiązanie kontaktu pomiędzy nami i umożliwiła zwiedzanie zamku – wspomina Ciechanowicz.

Rotmistrz, ucieszony z wizyty, wydał na cześć niespodziewanych gości całkiem uroczysty obiad. Gospodarz okazał się bowiem kierownikiem PGR-u, do którego włączono zamek wraz z całym gospodarczym otoczeniem. Czocha, przyległe ziemie i kilka innych, okolicznych gospodarstw rolnych stanowiły wtedy wielki, pegeerowski klucz majątków, który należał do legnickiego zarządu PGR-ów.

Samochody do Berlina

J. Ciechanowicz i jego towarzyszka podróży znaleźli zamek w zasadzie pusty, pozbawiony wielkiej części wyposażenia. W zamku mieszkał tylko ów rotmistrz i kilkudziesięciu uchodźców z Grecji. Kobiety, dzieci i zaledwie kilku greckich mężczyzn zajmowało salę rycerską i hol, żyjąc wprost na podłodze, wraz z kurami, królikami i kozami. A ponieważ kozy uznały zamkowe kominki za wygodne… stajenki, bywało że ogniska rozpalano wprost na podłodze. Niestety, często używając jako opału… książek z zasobów zamkowej biblioteki.

Grecy, za wyżywienie i marne lokum, pracowali w pegeerowskim majątku i nikt nie przejmował się tym, że ich stadne życie w reprezentacyjnych salach zamku dewastowało wspaniały, historyczny obiekt. W zamku, chociaż było już dziewięć lat po wojnie, a przez zamek przeszli nie tylko prości szabrownicy, J. Ciechanowicz i przyszła pani magister mogli jednak zobaczyć resztki świetnego kiedyś wyposażenia. Rotmistrz pokazał im wspaniałe zamkowe komnaty, lustrzane garderoby, winne piwnice i fortyfikacje, a także miejsce, gdzie był przechowywany zamkowy skarb. Ciechanowicz pamięta, że był to, zasypany dziś w podłodze jednej z sal skarbiec, o wielkości około 8 metrów kwadratowych, zamykany ogromnymi, elektrycznie sterowanymi drzwiami. O ich potędze świadczy to, że nikt ich nigdy nie otworzył. Te ogromne, stalowe wrota zostały po prostu rozprute.

Ciechanowicz opowiada, że rotmistrz pytany, co się stało z wyposażeniem zamku, meblami, dywanami, obrazami i wieloma innymi, cennymi przedmiotami, powiedział wprost, że większość zamkowych dóbr, które przetrwały pierwsze powojenne grabieże, zostało zrabowanych przez lubańskiego starostę i szefa lubańskiego UB. Zaproponował… by kapitan Ciechanowicz zorganizował dwa wojskowe samochody, które mogłyby przekroczyć granicę państwa i dojechać do Berlina. Rotmistrz przyznał, że udało mu się przechować przez czas rabunków perskie dywany, wiele obrazów i innych, cennych dóbr. – Ja panu zapłacę czym pan chce – mówił rotmistrz. – Złotem, dolarami, obrazami… To i tak poniemieckie, i Niemcy tu wrócą i zabiorą wszystko – przekonywał.

Po bankiecie, na pożegnanie, kandydatka na panią magister otrzymała od rotmistrza niemiecki plan i opis zamku, a kapitan Ciechanowicz, umawiając się na następne spotkanie z rotmistrzem, zgodził się na transakcję i obiecał, że niebawem dostarczy samochody.

Generalska interwencja

J. Ciechanowicz, po powrocie do Szklarskiej Poręby, o spotkaniu na zamku, i o istnieniu wspaniale zachowanego obiektu powiadomił ówczesnego dowódcę Śląskiego Okręgu Wojskowego, generała dywizji, Wsiewołoda Strażewskiego. Strażewski, którego przekonano, że zamek idealnie nadaje się na obiekt wypoczynkowy dla wojska, obiecał, że sprawę osobiście załatwi, odbierając zamek PGR-om przy pomocy samego… Bieruta. Przy okazji generał „objechał” Ciechanowicza za brak koleżeństwa… – Przecież samochody mogłeś mu dać, załadować je, a potem zabezpieczyć majątek i zamknąć złodzieja – denerwował się generał. Na szczęście Ciechanowiczowi udało się przekonać przełożonego, że „nie chciał się mieszać w ciemne interesy, a władzę przełożoną przecież powiadomił”.

Po kilku tygodniach, rzeczywiście załatwiwszy natychmiastowe przejęcie zamku od PGR bezpośrednio z B. Bierutem, „Dziadek”, bo tak zwano radziecko-polskiego generała, zapowiedział swój przyjazd na Czochę i poinformował, że dowódca 27. dywizji ze Zgorzelca, generał Orliński, natychmiast wystawił przy zamku stałą wartę.

Gdy rotmistrz zobaczył Ciechanowicza i jego samochody na zamkowym dziedzińcu, ogromnie się ucieszył. Zbladł jednak, gdy po chwili okazało się, że mocą najwyższego rozkazu, wojsko właśnie przejmuje zamek Czocha i całe podzamcze. Zanim ktokolwiek zdążył zapytać rotmistrza w sprawie zgromadzonego przez niego zamkowego majątku, rotmistrz zniknął tak skutecznie, że nikt już nigdy ani go nie widział, ani o nim nie słyszał. I to pomimo intensywnych poszukiwań prowadzonych w tamtym czasie przez UB i wojskowy kontrwywiad. O ile wiadomo, nigdy też nie znaleziono dywanów i obrazów, których wywóz zaradny rotmistrz proponował J. Ciechanowiczowi.

Na szczęście, pomimo tego, iż przez całe lata były jedynie opałem, na zamku aż do lat pięćdziesiątych zachowały się tysiące książek. Nadal jednak prawie „bezwartościowych”, bo poniemieckich. Gdy Ciechanowicz zapytał w bibliotece Ossolińskich we Wrocławiu, co zrobić z ogromną, zamkową biblioteką, na początku kazano mu sporządzić inwentarz tych zbiorów. Dla nie znających niemieckiego i wartości opisywanych książek wojskowych pracowników zamku było to zadanie nad wyraz trudne i śmiertelnie nudne. Na szczęście szybko okazało się, że ktoś z Zakładu Narodowego im. Ossolińskich jednak zdecydował się przyjechać na zamek i obejrzeć księgozbiór. Już wstępne oględziny potwierdziły wartość zbioru i we wrześniu 1954 roku wyjechały z Czochy do Wrocławia trzy duże ciężarówki książek.

Księgozbiór z sufitu

Kilka miesięcy później, w czasie wykonywania robót elektrycznych w suficie jednego z zamkowych pomieszczeń, przypadkowo odkryto wnękę i okazało się, że znajdują się w niej jakieś doskonale opakowane przedmioty. Ówczesny oficer dyżurny zamku opowiada, że o znalezisku natychmiast powiadomiono komendę garnizonu w Szklarskiej Porębie, czyli płk. J. Ciechanowicza, który polecił kontynuować roboty i sprawdzić, co naprawdę znaleziono. Po dokładniejszych oględzinach okazało się, że w suficie schowany był wspaniały księgozbiór pochodzący z całego niemal świata. Bo obok bezwartościowych, propagandowych, wojennych wydawnictw gloryfikujących Hitlera i jego system, schowanych zapewne ze strachu przed Rosjanami, w suficie znaleziono prawdziwe średniowieczne cymelia, kolekcję książkowych i ikonograficznych erotyków, a także wrecz egzotyczne wydawnictwa pochodzące z Ameryki Południowej, Japonii czy Australii. Oficer, który rozpakował część tych zbiorów, opowiada, że książki były doskonale zabezpieczone, pakowane po kilka w specjalny, z jednej strony smołowany papier, który wykluczał wpływ wilgoci i szkodników na książki, grafiki i zdjęcia.

Z sufitu wyjęto wszystko, co zostało znalezione. Dziś trudno już jest ustalić wielkość księgozbioru, ale świadkowie twierdzą, że była to naprawdę znaczna ilość woluminów i teczek. Wszystko, co znaleziono, zostało, zapewne ze względu na hitlerowską część kolekcji, przekazane do zarządu politycznego SOW we Wrocławiu. Podobno ostatecznie zbiór ten został przekazany jednej z wojskowych bibliotek. Dziś, zarówno J. Ciechanowicz, jak i jego ówcześni oficerowie, z pewnym żalem przyznają, że wtedy nie zwracano większej uwagi na to, co znaleziono. Większe zainteresowanie budziły znajdowane skarby niż książki.

Diamenty i złoto

Niemal natychmiast po wojnie, niezależnie od rabunku, którego dokonali po wkroczeniu na zamek żołnierze radzieccy, zamek i jego zamkowy skarbiec zostały ponownie obrabowane przez zamkową klucznicę i burmistrza pobliskiej Leśnej. Część zrabowanych wtedy dóbr rosyjskiej kultury w dziwnych okolicznościach trafiła do Jeleniej Góry. Pomimo tego, że kolejny, trzeci już raz, na dużą skalę zamek obrabowali wspólnie burmistrz Lubania i szef tamtejszego UB (podobno zresztą skazano ich w 1955 roku za ten czyn), a także pomimo tego, że przez całe lata, w pegeerowskich czasach, zamek był penetrowany przez rzesze szabrowników, okazało się, że jednak przez osiem powojennych lat w zamku schowane było złoto i brylanty.

Taki właśnie skarb znaleziono pod… organami w sali rycerskiej. W czasie demontażu organów, które przenoszono do warszawskiego kościoła garnizonowego, okazało się, że w schowku pod organami znajduje się duża ilość złotych monet i brylantów – wielki, wspaniały skarb. J. Ciechanowicz twierdzi, że cały ten ogromny majątek został natychmiast przejęty i zabezpieczony przez Skarb Państwa.

Pułkownik opowiada, że próby penetrowania zamku trwały przez całe lata, a być może trwają i do dziś. Do pracy na zamku zawsze bowiem zgłaszali się ludzie, którzy po krótkim czasie okazywali się „poszukiwaczami”, a nie pracownikami. W takiej sytuacji wyrzucano ich „na zbitą mordę”, ale zdarzało się, że wcześniej nie tylko wynosili oni z zamku jego wyposażenie, ale i psuli to, czego zabrać nie mogli. Tak właśnie zginęły brązowe świeczniki i wiele innych, zamkowych precjozów.

Saperzy w akcji

Dość szybko po przejęciu Czochy przez wojsko, na zamek zostali sprowadzeni saperzy ponieważ ciągle mówiono o istnieniu pod zamkiem podziemnych przejść i schowków. Wojsko postanowiło te pogłoski przy pomocy saperów sprawdzić. Wydawało się to tym bardziej zasadne, że w samym zamku odnaleziono kilka tajnych przejść i schowków. To pobudzało wyobraźnię…

Zdaniem płk. J. Ciechanowicza saperzy, pomimo intensywnych poszukiwań, niczego nie znaleźli. Szukano nie tylko schowków w samym zamku, ale i tajnych piwnic oraz, podobno istniejącego do dziś, podziemnego przejścia, pod jeziorem, na drugą stronę Kwisy. Saperzy dokonali także penetracji zamkowej studni, którą dokładnie przeszukali. Jednak pomimo zastosowania nowoczesnych urządzeń, poszukiwania zarówno w zamku, jak i u jego skalnej podstawy, zakończyły się niczym.

Henryk L.

Trudno jest po tak wielu latach oceniać pracę saperów, tym bardziej, że w studni w tamtym czasie mogła być po prostu woda. Faktem jednak jest, że saperzy nie tylko nie odkryli ewidentnego zamurowania, na pewnej wysokości, nad dnem studni, ale nie informowali też, bo być może tego nie znaleźli, o istnieniu na dnie studni ośmiometrowego korytarza, który kończy się… betonową ścianą.

Zaledwie kilka lat temu istnienie korytarza potwierdził Henryk L. z Lubania, który, realizując pewien zakład, zszedł na dziko do studni i znalazł korytarz. Niestety, człowiek ten niedługo później zmarł. Wcześniej jednak zdążył pochwalić się zdjęciami z tej wyprawy i wygrać zakład, a także opowiedzieć o warunkach panujących na dnie studni. O ogromnej wilgoci, zaduchu zgnilizny, braku tlenu i wydzielających się gazach gnilnych. Henryk L. mówił też o zwyczajnym braku tlenu już w samym korytarzu. Jego znajomi do dziś twierdzą, że Henryk L. zmarł dlatego, że zszedł do studni i po prostu zatruł się gazami.

Czocha, która służyła mieszkającym w niej ludziom pogranicza nieprzerwanie przez kilkaset lat, nawet jeśli już nie kryje skarbów, kryje zapewne jeszcze wiele tajemnic.

Marek Chromicz

Napisz komentarz


Masz ciekawą sprawę? Czekam na info!

Portal

Zgłoś za pomocą formularza.