Dziś przypominamy kolejną publikację Marka Chromicza. Ukazała się ona w kwietniu 1998 roku na łamach Nowin Jeleniogórskich. Historia wydaje się nam wyjątkowo ciekawa.
Zamek Czocha, jeden z nielicznych w Jeleniogórskiem, wręcz znakomicie zachowanych, historycznych obiektów, wspaniale górujący nad wodami Jeziora Leśniańskiego, ciągle budzi sporo emocji, a także nadziei na znalezienie tam prawdziwego skarbu. Wiara w taką możliwość przekazywana przez kolejne pokolenia pracowników zamku mówiąca, że ostatni, niemiecki właściciel Czochy, Ernest Gütschow, miał przed ostatecznym opuszczeniem zamku zapewnić swoją służbę, że nawet jeśli po jego wyjeździe wydadzą oni w rosyjskie ręce wszystko to, co jest na zamku, to i tak zostanie w nim dużo więcej, niż zostanie zabrane.
W prawdziwość tych słów, choć zapewne w różnym stopniu, do dziś wierzą wszyscy chyba pracownicy Czochy. Zarówno najstarsi, dziś już emeryci, jak i ci, którzy obecnie na zamku pracują. Każdy niemal remont, a tych w tak wielkim obiekcie nigdy nie brakuje, rodzi nowe nadzieje i przypomina stare legendy o skarbach. Ludzie wierzą bowiem, że choć tak wiele już dawno z zamku wywieziono, to w zamkowych schowkach ciągle jeszcze jest czego szukać. I stale szukają, choć dzisiaj już, na szczęście, nie oznacza to dewastacji obiektu, prucia ścian i zrywania stropów. Ale zawsze, co przyznał ostatnio jeden z zamkowych monterów, gdy dużo zagłębia się w tynk, ręce lekko drżą. Bo, jak przekonują, „nie ma żadnej pewności, że wszystkie schowki już są odkryte. A przecież stary Gütschow, gdy mówił o ukrytych na zamku skarbach, nie kłamał”.
„Studnia niewiernych żon”
Urokliwa, zbudowana na zamkowym dziedzińcu stara studnia, zwana „studnią niewiernych żon”, jest od dawna jednym z tych miejsc, o których w środowisku poszukiwaczy-eksploratorów mówi się „tam musi coś być”. W zasadzie nie wiadomo, z czego wynika takie przekonanie, bo w istocie zamkowa studnia na Czosze niczym szczególnym się nie wyróżnia. Jedyne, co zwraca uwagę zaglądającego do niej turysty, to znaczna głębokość. Ale i to nie jest niczym szczególnym, bo studnie na zamkach, które zawsze niemal budowane były na wyraźnych, często skalnych wzniesieniach, z natury rzeczy musiały być często bardzo głębokie. I zapewne tak właśnie było, choć trudno to dzisiaj zauważyć, jako że niemal wszystkie zamki i zamkowe studnie są kompletnie zrujnowane.
O studni na Czosze legenda opowiada, że była miejscem kaźni niewiernych żon z okolic zamku. Te, które zdradziły mężów, skazywano bowiem na wrzucenie do zamkowej studni, zwanej od tego czasu „studnią niewiernych żon”.
Inna wersja tej samej legendy, współcześnie funkcjonująca wśród personelu zamku opowiada, że ów straszny loch – studnia, miał bezpośrednie miał bezpośrednie połączenie z łożem pana zamku, który jednym ruchem dźwigni mógł żonę (czy tylko żonę?) posłać z łoża prosto do studni. Zamkowi znawcy historii opowiadają, że czasem zdarzało się, iż rozwścieczony zdradą mąż, niepewny pochodzenia dziecięcia, zanim wrzucił zdrajczynię do studni, kazał jej wcześniej patrzeć, jak nad kominkiem zamurowują jej dziecko pochodzące z nieprawego łoża. Jedna z pań pracujących na zamku przekonywała mnie także, że ci, którzy pamiętają jeszcze stare niemieckie legendy, mówią, że w wodzie „studni niewiernych żon” swoje odbicie zobaczyć może tylko dziewica. Być może tak było kiedyś, bo dziś jest to naprawdę niemożliwe. Oczywiście, że tylko z powodu braku wody.
Żony okazały się wierne
Tydzień temu, zdecydowani wyjaśnić do końca tajemnice studni, jeśli rzeczywiście istnieją, spenetrowaliśmy dokładnie studnię niewiernych żon. Mówi się, że tuż po wojnie Rosjanie mieli do niej wrzucić całą kapliczkę zamkową, ale w jej odnalezienie wątpiliśmy od początku. Choćby dlatego, że podczas remontu zamku w latach siedemdziesiątych robotnikom nie chciało się wynosić gruzu i śmieci, więc wrzucali je do studni. Jeśli na dnie spoczywały fragmenty kapliczki, przykryła je z pewnością parometrowa warstwa rumowiska. Nie mieliśmy środków na jej usuwanie i nie taki był nasz cel.
Naszą wyobraźnię poruszała barwna opowieść nieżyjącego już Henryka Lubiszaka o tym, jak suchego lata 1995 r. zszedł na dno studni, a wychodząc wybił niechcący jeden z kamieni cembrowiny, który… wpadł w przestrzeń poza nim. Po powiększeniu otworu oczom Henryka Lubiszaka ukazał się poziomy korytarz, który po ośmiu metrach kończył się betonową ścianą. Odkrywca opowiadał, że musiał się wycofać, bo w korytarzu zaczęło brakować tlenu, a on sam był już potwornie zmęczony. Obawiał się także, że dalsza część korytarza może być zaminowana. W korytarzach zamku można dziś oglądać zdjęcia, które podobno pokazują fragmenty odkrytego wtedy korytarza…
Do zamku Czocha dojechaliśmy około dziesiątej rano. W zejściu do studni pomaga nam Rafał Cichoń, z którym wcześniej zjeżdżaliśmy pod wzgórze Kościuszki, i Maciek Pętlicki, szef sekcji wysokościowej jeleniogórskiej Grupy Ratownictwa Specjalnego PCK. Studnia nie wygląda zachęcająco – ściany pokryte są grubą warstwą brunatnoszarego ni to szlamu, ni to kurzu. Oglądana przez lornetkę woda na dnie to małe plamy mętnej i bulgoczącej cieczy. Nad otworem studni, przy cembrowinie, wyczuwa się charakterystyczną woń starego szamba.
Przebieramy się w kombinezony i zakładamy zjazdowe uprzęże. Maciek zdejmuje kratę zabezpieczającą otwór i na żelaznych, ozdobnych okuciach cembrowiny zakłada stanowisko z taśm w taki sposób, by lina swobodnie, nie dotykając ścian, sięgała dna. To właśnie on zjeżdża pierwszy. Z niecierpliwością wypytujemy, co widzi. Żadnego korytarza w bok, studnia jest do połowy ocembrowana, niżej kuta w skale – odpowiada. Dno studni to gęsta warstwa najróżniejszych śmieci, przez które przebijają się jeziorka brudnej, bulgoczącej wody. Poruszone przez Maćka powietrze dociera do nas, do wylotu studni. Śmierdzi niemiłosiernie. Jesteśmy zawiedzeni. Maciek, powoli wychodząc, dokładnie przypatruje się ścianom, niestety nigdzie nie znajduje nawet śladu bocznego korytarza. I nadaje studni nową nazwę – „Studnia sześciu groszy” – bo tyle znalazł na jej dnie.
Dochodzimy do wniosku, że Henryk Lubiszak albo bujał, albo swój korytarz znalazł poniżej dzisiejszego poziomu wody w studni, o ile prawdą okazałoby się, że jest on uzależniony od stanu wody w Kwisie. Rafał rezygnuje ze zjazdu do studni, nie widząc w tym sensu. Sławek w tej sytuacji postanawia zjechać jako drugi, wykorzystując okazję i rekreacyjnie, i szkoleniowo zarazem. Przy okazji na własne oczy chce przekonać się, co tam jest, a czego nie ma. Kiedy już wisi na linie, podaję mu aparat fotograficzny, by zrobił na dnie i na ścianach studni kilka dokumentalnych zdjęć.
Sławek opowiada. – Zjeżdżam powoli, dokładnie przypatrując się ścianom. Przy byle dotknięciu całymi płatami odpada z nich zasuszone błoto. Gdy dojeżdżam do połowy głębokości studni niewiernych żon, widzę miejsce, w którym kończy się cembrowina, a zaczyna lita skała. Gdzieniegdzie ułożenie kamieni przypomina zaokrąglone portale, ale widać wyraźnie, że jest to działanie natury, a nie ludzkiej ręki. Niżej nie ma już nawet jednego miejsca, które dawałoby jakiekolwiek przesłanki do przypuszczeń, że studnia kryje jakieś tajemne przejście. Woda na dole okazuje się raczej bagnem. Przepinam się i powoli, nie bez wysiłku, drapię się w górę, co jakiś czas próbując – tam, gdzie, jak mi się wydaje, jest w miarę ciekawie, zrobić kilka zdjęć, cały czas uważnie przeglądając ściany studni. Niestety, w żaden sposób nie udaje mi się odnaleźć śladu bytności w studni kogokolwiek, a tym bardziej otworu wybitego przez Henryka Lubiszaka, którym jakoby wszedł on do podziemnego korytarza.
Mimo że nic nie znaleźliśmy, jesteśmy podnieceni. Jedziemy do Leśnej kupić dratwę, do której przywiążemy potem kawałek ciężkiej rurki i opuścimy do studni, by sprawdzić, jak głęboka jest woda, bo tylko w niej może kryć się coś jeszcze. Ostatecznie okazuje się, że rurka zeszła około 130 cm poniżej lustra… studziennego szamba i oparła się o zapewne dość twarde dno. Wielokrotnie ponawiana próba daje stale ten sam wynik. Ponieważ od lat nikt do tej studni już nie wrzuca gruzu i większych śmieci, przyjmujemy za pewnik, że dno na tym poziomie ma co najmniej kilkanaście lat i było tam wtedy, gdy trzy lata temu do studni schodził Lubiszak. Zatem tajemnica tunelu musi się kryć w 130 cm szamba lub… po prostu jest ona kolejną zamkową bajką.
Kiedy przyglądamy się później zdjęciom Henryka Lubiszaka, wiszącym w głównym holu zamku, mającym dokumentować odnalezienie bocznego korytarza, rozpoznajemy na nich właśnie ten fragment ścian studni, w którym kamienna cembrowina opiera się na skale. Opowieść Henryka Lubiszaka okazała się, naszym zdaniem wynikającym z penetracji studni przez dwóch ludzi, niestety, barwną i zajmującą, ale tylko bajką…
Zawód
Wycieczka na zamek i do zamkowej studni była pierwszą redakcyjną wyprawą badawczą w poszukiwaniu… skarbu rzetelnej wiedzy o Jeleniogórskiem. Choć nie da się ukryć pewnego zawodu, bo w istnienie, potwierdzonego „na pewno wiarygodną” informacją i zdjęciami korytarza wierzyliśmy, to jednak większą satysfakcję dało nam to, że mogliśmy stwierdzić, jak jest naprawdę. W każdym razie w takim zakresie, jaki jest dostępny do badań bez nakładu ogromnych, finansowych środków. Przy okazjo udało się, przypadkiem zresztą, zrobić zdjęcia nie tylko podobne do fotografii Lubiszaka, ale nawet takie zdjęcie, które dokumentuje wejście do… nie istniejącego korytarza. To jest, także dla nas, przestroga na przyszłość…
*
Czocha jest tak piękna i tajemnicza, że nawet odarcie jej z pewnej, jednej z wielu, legendy, zamkowi nie szkodzi. Góruje nad jeziorem jak przed wiekami i ciągle czeka na swoich odkrywców. Na tych, którzy znajdą ukryte w jego grubych murach komory (ciągle tam są!), na tych, którzy wreszcie odkryją garaże, w których od czasu wojny do dziś stoją ciężarowe samochody wypełnione skarbami (to prawda!), a wreszcie na tych, którzy podjeziornym korytarzem przejdą na drugą stronę Kwisy, do miejsc tajemnych…
Marek Chromicz
Fot. https://www.youtube.com/watch?v=uad0zpTm6UI
1 Komentarz
Ja też jestem za likwidacją kolei we Wrocławiu. U nas przez wroclawskie osiedle Pracze jadą rycząc ,szczególnie w nocy. Satysfakcje maja że meczą spiacych po pracy. Na 15 przejezdżajacych 3 maja zwykly stonowany sygnał. Reszta to zwykła hołota.