W 1997 roku nasz redakcyjny kolega, Marek Chromicz, napisał pierwsze teksty poświęcone poszukiwaniu poniemieckich skarbów. Redaktorowi Chromiczowi udało się pozyskać zaufanie wielu eksploratorów, dzięki czemu w krótkim czasie stał się prawdziwym specem od „sekretnych skrytek” , bursztynowej komnaty i złotego pociągu. Na przestrzeni kilku lat napisał wiele tekstów na ten temat, co przysporzyło mu wielu fanów, Nowinom Jeleniogórskim wielu nowych czytelników. Od ukazania się pierwszej publikacji minęło już ponad 20 lat. Można śmiało powiedzieć, że dorosło całe nowe pokolenie młodych ludzi. W tym czasie kilka zagadek zostało rozwiązanych, w kilku miejscach prowadzi się oficjalne prace archeologiczne. Nie bacząc na to zdecydowaliśmy się przypomnieć publikacje Marka Chromicza, bez ingerencji w ich zawartość. Sięgamy zatem głęboko do naszego archiwum, by przypomnieć jeszcze starsze historie. Liczymy też na to, że internet ma ogromną siłę dotarcia do wielu ludzi, nie tylko mieszkańców regionu. Jeżeli są Państwo gotowi – to zapraszamy w każdy weekend na nasz portal, aby pobuszować w historii naszego tygodnika oraz historii naszych ziem.
Ogromna większość prac poszukiwawczych różnego rodzaju skrytek, nie tylko zresztą w Karkonoszach, skierowana jest na znalezienie takiego skarbu, którego wartość wielokrotnie przewyższałaby nakłady poniesione na jego poszukiwanie. Eksploratorzy, a jest ich znacznie więcej niż się powszechnie sądzi, choć deklarują różne cele prowadzonych poszukiwań, to jednak prawie zawsze są nastawieni głównie na znalezienie skarbu najcenniejszego – prawdziwego „Złota Wrocławia”.
Historia skarbu zwanego „Złotem Wrocławia” zaczęła się dopiero w kilka lat po wojnie. Przez prawie osiem lat nikt nie wiedział, że taki skarb istnieje, a tym bardziej nikt go wtedy nie szukał. Sprawa złota pochodzącego ze skarbców wrocławskich, głogowskich oraz zapewne z innych banków, a także prywatnych zasobów niemieckiej ludności Dolnego Śląska, po raz pierwszy wyszła na jaw przy okazji pewnego aresztowania, którego w 1953 roku dokonało ówczesne UB. Zanim jednak do tego doszło…
Skrzynie z Prezydium Policji
Jesienią 1944 roku członkowie kierownictwa III Rzeszy doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że wojna jest przegrana. Nawet jeśli część z niemieckich dygnitarzy liczyła na konflikt pomiędzy Rosjanami a Amerykanami, to i tak sytuacja na frontach zmuszała do podjęcia starań o zabezpieczenie najcenniejszych, a mających zawsze swoją wartość walorów – złota i srebra we wszelkich postaciach oraz najcenniejszych dzieł sztuki. Do Wrocławia jesienią tego roku zaczęły napływać depozyty z dolnośląskich banków, a także depozyty od jubilerów, z muzeów i od ludności cywilnej. Władze niemieckie przekonały bowiem swoich obywateli, że najrozsądniej będzie, jeśli ludność swoje walory majątkowe, mające znaczną wartość, przekaże władzom celem ich fachowego zabezpieczenia i ukrycia. W siedzibie Prezydium Policji, bo tak wtedy nazywano policyjny kompleks przy ul. Podwale we Wrocławiu, dość szybko zgromadzono kilka, a może nawet kilkanaście ton złota i srebra we wszelkiej postaci. Były tam na pewno bankowe sztaby złota i artystyczne precjoza o trudnej do oszacowania wartości.
Wiadomo niemal na pewno, ze w Prezydium Policji późną jesienią 1944 roku znalazło się co najmniej złoto z banków Wrocławia i Głogowa, a także depozyty jubilerskie i depozyty osób prywatnych. Łącznie, jak wynika z dostępnych dziś materiałów, w gmachu wrocławskiej policji zgromadzono zimą 1944/45 roku 56 szczelnie zamkniętych, najprawdopodobniej zalutowanych skrzyń, o wadze od kilkudziesięciu do ponad 300 kg. I to właśnie one mają zawierać główną, bankową część skarbu. Są także przekazy o tym, że w piwnicach wrocławskiego Prezydium Policji zgromadzono nieznaną, ale wcale niemałą liczbę bardzo solidnych, drewnianych skrzyń, które miały zawierać depozyty ludności. Jeśli tak rzeczywiście było, wartość zgromadzonego depozytu musiała być bardzo poważna – razem z dziełami sztuki sięgająca miliardów ówczesnych marek. Te potencjalne skarby rozpalają wyobraźnię, emocje, są źródłem wielkiej aktywności, a były już także przyczyną kilku śmierci.
Edward Klose
Sprawa zgromadzonego we wrocławskim Prezydium Policji złota pozostawała nieznana aż do momentu aresztowania w 1953 roku Edwarda Klose. Niemiec ten jest postacią rzeczywistą, choć jego losy toczą się przez kilka lat jak losy bohatera w dobrej powieści sensacyjnej. Człowiek ten żyje do dziś, a od czterech lat mieszka w Niemczech. Przez wiele lat prowadził w Jeleniogórskiem gospodarstwo rolne, tu tragicznie zmarł jego syn. Przez wiele ostatnich lat Klose prowadził życie jakby na uboczu, takie, które nie zwraca niczyjej uwagi. Dzisiaj jest to stary, emerytowany niemiecki żołnierz, korzystający po latach z dobrodziejstw socjalnych RFN.
Klose od czasu zakończenia wojny mieszkał w Wielisławce, niedaleko Złotoryi. Tu bowiem pod koniec wojny, jak twierdził, w czasie ucieczki z oblężonego Wrocławia ożenił się i osiadł na stałe. Jest bardzo prawdopodobne, że o istnieniu Edwarda Klose polskie władze bezpieczeństwa wiedziały już na kilka lat przed aresztowaniem go. Był on przedmiotem ich zainteresowania, gdyż podejrzewano go o udział w Werwolfie, podziemnej organizacji niemieckiej, której zadaniem było uprawianie sabotażu, oraz – jak się wydaje – ochrona miejsc mających dla Niemców, po przegranej wojnie, szczególne znaczenie. Sens takiej ochrony przez choćby kilka lat mógł polegać na tym, by miejsca szczególnie ważne, w których coś ukryto, zarosły, zniknęły i przestały się różnić od reszty terenu, by zostały zapomniane lub nie zauważone przez nową, napływającą już ludność. W czasie śledztwa szybko okazało się, że w ręce władz bezpieczeństwa wpadł nie byle kto. Klose dysponował bowiem oryginalnymi i legalnie wystawionymi dokumentami oficera policji, SS-mana, oficera Wermachtu, weterynarza i jeszcze kilkoma innymi. Wszystkie ze zdjęciami i stosownymi zapisami.
Po wojnie Edward Klose korzystał oczywiście z najlepszego dokumentu – papierów weterynarza. W ten sposób był bardzo potrzebnym fachowcem. Być może dlatego właśnie nie został wysiedlony do Niemiec zaraz po wojnie. Dziwne jest jednak, że Klose, pomimo znacznie wcześniejszych podejrzeń o kontakty z Werwolfem, aresztowano dopiero w 1953 roku. Ale wtedy, po długim i niewątpliwie bardzo brutalnym śledztwie, Klose przyznał się do swojej pracy w policji niemieckiej, i zapewne, aby ratować życie, opowiedział o swoim udziale w ukryciu „Złota Wrocławia”. Prowadzący śledztwo dość łatwo przy pomocy zachowanych dokumentów ustalili, że Hans Klose rzeczywiście był pracownikiem niemieckiej policji, że bywał w gmachu Prezydium Policji oraz to, że mógł uczestniczyć w ukrywaniu wrocławskiego złota.
Po niespełna półtorarocznym śledztwie człowiek ten wyszedł z więzienia UBP… na wolność. A przecież już tylko podejrzenie o udział w Werwolfie, w tamtych czasach, oznaczało nieuchronną „czapę”, najczęściej bez sądu. A Klose nie tylko wyszedł na wolność, ale przez długie lata miał się całkiem dobrze. Ci, którzy znają metody śledcze UB, a także NKWD, bo można wykluczyć to, że Rosjanie nic o aresztowaniu Klose nie wiedzieli, twierdzą, że Klose musiał powiedzieć w śledztwie wszystko, co wiedział o ukryciu złota. Jeśli więc znał prawdę, złoto to zniknęło z polskiej ziemi wiele lat temu.
Jeśli Klose jednak blefował, to jakim cudem przeżył, dlaczego darowano mu życie? Jest co prawda mała szansa, że ktoś liczył na to, że śledząc zastraszonego Niemca uda się dotrzeć do prawdziwych miejsc ukrycia złota… ale i Klose, któremu nieobce były policyjne metody, musiał wiedzieć, na czym ewentualnie taka gra będzie polegać.
Z Wrocławia w góry
Zmagazynowane w gmachu wrocławskiej policji skarby zostały stamtąd wywiezione w kierunku gór, najprawdopodobniej już późna jesienią 1944 roku lub na początku zimy 1944/45. Relacje „świadków” podają, że transport ten dotarł na samochodach aż do „Orlinka” w Karpaczu. A potem skrzynie wywieziono na koniach w góry. Jednak co do tego, gdzie naprawdę ukryto wrocławskie złoto, można tylko snuć przypuszczenia. Informacje podawane dotychczas w licznych publikacjach są – moim zdaniem – pomieszaniem informacji i chciejstwa. Jeśliby bowiem przyjąć za prawdziwe zeznania Klose, nazwiska i sytuacje, które on podaje, to do wrocławskiego skarbu można by dojść za tymi wskazaniami jak po ścieżce. A dotychczas nikt (?) nie doszedł, choć starało się bardzo wielu. Cóż zresztą są warte składane dziennikarzom „zeznania” człowieka poddanego wcześniej ubeckiemu śledztwu? Czy można uwierzyć, że komukolwiek, w tym dziennikarzom, powiedział on więcej niż przesłuchującym go przez półtora roku oficerom UBP?
Zeznania Klose mają i tę szczególną cechę, że zawsze, w kluczowym momencie ukrywania złota, spadał on albo ktoś inny np. z konia, ranił się i dlatego nie uczestniczył w ostatecznych robotach ukrywających skarb. Oznacza to, że główny świadek, jeśli naprawdę brał udział w przygotowaniu skarbu do ukrycia, nigdy nie był obecny przy jego ukrywaniu. A dziennikarzy, którzy pisali o nim książki, prowadził w góry jedynie na (zadaną mu?) krajoznawczą wycieczkę np. nad Mały Staw w Karkonoszach. Wydaje się jednak, że przynajmniej część informacji przekazanych przez Klose jest prawdziwa.
Wynika to z innych, bardziej kameralnych, ale za to całkiem dobrze udokumentowanych relacji. Dlatego można z dużym prawdopodobieństwem przyjąć, że „Złoto Wrocławia” rzeczywiście zostało wywiezione w góry i ukryte w Karkonoszach. Są bowiem bardzo prawdopodobne relacje, które potwierdzają, że takie transporty w Karkonoszach widziano. Jeszcze nie tak dawno żyli świadkowie, którzy poświadczali to, co widzieli, ale i tacy, a ich świadectwo ma nie mniejszą wagę, o których wiadomo, że musieli widzieć, a jednak milczeli jak grób. To właśnie oni potwierdzają prawdziwość zasady, że „tajemnic Rzeszy się nie zdradza. Idzie się z nimi do grobu”. Oni woleli iść do grobu jak najpóźniej.
Za karkonoskim wariantem schowków przemawiają dodatkowo co najmniej dwa racjonalne argumenty. Dolny Śląsk, a szczególnie Karkonosze były obszarem, który wydawał się bezpieczny, jako że nawet w rozważaniach aliantów o przyszłej, wschodniej granicy Niemiec, Churchil mówił wyraźnie i upierał się przy granicy na Odrze i Nysie Kłodzkiej (!), co zdawało się gwarantować powojenną niemieckość lewobrzeżnego Śląska. Argumentem drugim jest to, że Niemcy doskonale znali fantastyczne możliwości ukrycia niemal wszystkiego w tysiącach sztolni i starych kopalni, w niemałej części zapomnianych już nawet przez rdzenną ludność tych ziem. Dla likwidacji śladów takich działań wystarczyło tylko odpalić kilka ładunków… Fakt, że Klose przeżył wiele powojennych lat, moim zdaniem dowodzi, że nie wiedział, gdzie jest ukryte złoto. Mógł wiedzieć, co najwyżej, że gdzieś w górach, albo był prawdziwym strażnikiem narodowego majątku Niemiec, o wytrzymałości i talentach godnych bohatera. Jak było naprawdę?
Złoto stanu wojennego
Jak dotychczas, jedyne oficjalne, przeprowadzone na dużą skalę poszukiwania wrocławskiego złota zostały wykonane przez… Wojsko Polskie. Zapewne korzystając z osłony stanu wojennego, z ograniczenia ruchu w okolicach granicy, czyli w górach, na polecenie oraz wiedzą (bo takiej skali działań nie dałoby się ukryć) generałów Jaruzelskiego i Kiszczaka, w 1982 roku przystąpiono do… przekopywania Karkonoszy. Dosłownie i w przenośni.
Zanim do tego doszło, ktoś, kto przez osiemnaście lat zbierał wszelką możliwa dokumentację i zgromadził naprawdę dobre materiały i dokumenty, przekonał kierownictwo armii, że szansa na odnalezienie choćby części skarbu Wrocławia jest naprawdę wielka. Argumentacja ta musiała być tak przekonująca, że do akcji skierowano co najmniej dwie kompanie wojska, nie licząc sprzętu technicznego, od gigantycznych koparek poczynając, na nurkach kończąc. Z przedstawionej armii dokumentacji wynikało, że transport wrocławskiego złota dotarł rzeczywiście w góry i został tu podzielony na pięć części. Ze względu na bezpieczeństwo złota (w razie wpadki groziła utrata tylko 1/5 całości), ale także dlatego, by zmniejszyć ryzyko wygadania się przez swoich. Ponieważ ci, którzy wiedzieli, znali los tylko jednej części, 4/5 całości było w ten sposób chronione.
Te właśnie prawdopodobne miejsca ukrycia skarbu wielkimi siłami przeszukiwano w 1982 roku z nadzieją, że… może uda się tymi skarbami spłacić choćby część polskiego długu! Bo i o takim zakończeniu poszukiwań była mowa, nawet na najwyższych szczeblach władzy. Zapewne ta nadzieja, a zarazem szansa na „wojennotajny” przebieg poszukiwań pozwoliła na podjęcie stosownych decyzji.
Grabowiec
Jednym z pięciu miejsc możliwego ukrycia skarbów jest góra Grabowiec. To, że pewnego zimowego dnia 1945 roku, w położonym na stoku tej góry niemieckim schronisku, Bergfriendenbaude, spalonym dopiero przed kilku laty, pojawiły się samochody ze skrzyniami, prawdopodobnie ze złotem, jest dość dobrze udokumentowane. Podobnie jak stacjonowanie tam przez jakiś czas grupy niemieckiego wojska. Wiadomo też, że skrzynie ze złotem przez kilka godzin były złożone w przyschroniskowym garażu. Stąd zabrali je niemieccy żołnierze i wynieśli gdzieś w góry. Ci ludzie do Bergfriendenbaude nigdy nie wrócili.
W najbliższej okolicy ruin schroniska jeszcze dziś można oglądać niezwykle ciekawą, podziemną budowlę. Jest to sztolnia, do której wejście jest możliwe bezpośrednio z popularnej turystycznej ścieżki. Starannie wykuty w litej skale chodnik kończy się sporych rozmiarów basenem, wypełnionym krystalicznie czysta wodą. Na dnie basenu wyraźnie widać prowadzącą w głąb studnię. Wbrew temu, co się niekiedy pisze, co kilka lat, szczególnie jesienią, basen ten i studnia wysychają. Człowiek, który w tej studni był w czasie suszy, opowiada, że doszedł aż do siódmego kręgu. Zejście niżej okazało się jednak niemożliwe, bo studnia jest pracowicie zaśmiecona (zasypana?) gruzem i sporymi kawałkami drewna.
Takim samym efektem, zejściem na podobny poziom, zakończyła się wojskowa penetracja tej sztolni, basenu i studni. Jest to o tyle dziwne, że dysponując czasem i niemałymi środkami armia mogła spróbować dotrzeć do dna, ustalić czy i co tam jest, zakończyć tę sprawę raz na zawsze. Warto było to zrobić choćby dlatego, że między bajki należy włożyć opowieści, że jest to tylko ujęcie wody. Ujęcie wody w tej okolicy jest, ale w innym, nieodległym zresztą miejscu. Natomiast sztolnia na Grabowcu jest co najmniej dziwną, nieznanego przeznaczenia podziemną budowlą, która niczemu zrozumiałemu nie służy. A jednak po coś ją wysoko w górach zbudowano, nawet nie ukrywając wejścia. W każdym razie poszukiwania na tym terenie nie przyniosły żadnych rezultatów. Jak dotychczas, bo na Grabowiec co jakiś czas wracają stale nowe ekipy…
Gustav i Heinrich
Niezwykle interesującym miejscem dla poszukiwaczy skarbów jest położony w centrum Karkonoszy Biały Jar. Tutaj właśnie, w starej kopalni srebra, ma być schowana głęboko pod ziemią jedna z części wrocławskiego skarbu. Starsi jeleniogórzanie pamiętają zapewne, że tuż po zejściu w Białym Jarze ogromnej lawiny, która zabiła w 1968 roku wycieczkę składającą się głównie z Rosjan, mówiono, że w jej składzie byli agenci NKWD i niemieckiej STASI, mający dokonać rozpoznania terenu. Trudno jednak wyobrazić sobie, by takiej penetracji dokonywano akurat w marcu, gdy w Białym Jarze zalega najwięcej śniegu.
Choć przez wiele lat wątpiono w istnienie w tej okolicy kopalni, dokumenty poświadczają, że kopano tutaj rudy srebra co najmniej w latach od 1827 do 1832. Po tym właśnie wydobyciu pozostały w Białym Jarze dwa szyby – Gustav i Heinrich. Każdy z nich ma około 40 metrów głębokości. Są tam dwie sztolnie, w tym jedna, św. Barbara, o długości około 60 metrów. Ze starych map wynika, że z szybów były drążone jeszcze inne, wyżej niż sztolnie położone chodniki. W ten sposób pojemność tych zapomnianych już w ubiegłym stuleciu obiektów zrobiła się dość znaczna. I mogło się tam zmieścić wiele.
Świadkowie przekonują, że w „Orlinku”, skąd w 1945 roku miano wywozić skrzynie ze złotem gdzieś w góry, wielokrotnie pojawiały się już po wojnie NRD-owsko-radzieckie ekipy penetrujące bliższą i dalszą okolicę. Przez wiele lat w „Orlinku” urzędowali też niemal bez przerwy ludzie służb bezpieczeństwa, ciągle dozorując i uważnie obserwując ten teren. Głównie zaś to, czy i którzy Niemcy wykazują szczególne zainteresowanie Białym Jarem i jego okolicą. Zarówno w „Orlinku”, jak i w pobliskich górach już przed laty dochodziło do licznych incydentów z niemieckimi turystami, co ciągle podtrzymywało wiarę, że w tych górach „coś jest”.
W czasie przeszukiwania Karkonoszy przez wojsko w 1982 roku zainteresowano się także tą okolicą. Ponieważ po starych kopalniach nie ma w terenie już prawie żadnego śladu, sprowadzono do Białego Jaru słynnego wtedy różdżkarza, Tomalę, by wskazał, gdzie na stokach Białego Jaru są sztolnie i szyby. Różdżkarz ów z punktową dokładnością wskazał te miejsca, precyzyjnie wskazał też miejsce, gdzie jest pod ziemią ukryta tona złota, a nawet miejsce, gdzie spoczywają zwłoki czterech lub pięciu niemieckich żołnierzy, którzy pozostali w sztolni na zawsze.
Także mój przewodnik twierdzi, że miejsce świadczące o wydobywaniu przed 150 laty urobku, mające charakterystyczny, pokopalniany kształt, istnieje. Jeśli jednak szyby lub sztolnie zostały celowo zawalone lub zasypane naturalnie, ich odsłonięcie w tym terenie wymaga kolosalnych środków, których wydanie miałoby sens tylko w oparciu o „bankową” informację – to jest tu! Do podjęcia tego typu działań nie wystarcza ekspertyza różdżkarza.
Kopalnia pod Śnieżką istnieje na pewno, poświadczają to bowiem wiarygodne dokumenty i mapy. Do legend jednak można zaliczyć „informacje”, że sztolnie Białego Jaru ukrywają „Bursztynową Komnatę”, bo i takie słuchy co jakiś czas się rozchodzą. Jeśli jednak Niemcy coś w Białym Jarze rzeczywiście schowali, wydaje się, że jest to jedno z miejsc, które do dziś na pewno nie zostały spenetrowane.
Kozacka Dolina
Kozacka Dolina jest tym miejscem, co do którego wojsko miało w 1982 roku chyba najwięcej pewności, że tam właśnie warto szukać. Bo jeśli wcześniej wspomniane miejsca można opisać co najwyżej jako spenetrowane, to w Kozackiej Dolinie szukano naprawdę. Świadczą o tym dwa olbrzymie leje, które wybrano, starając się od góry dostać do podobno istniejących tam podziemi. W tym celu sprowadzono na miejsce robót olbrzymia maszynę z nadzieją, że przy jej pomocy prace poszukiwawcze zostaną szybko zwieńczone sukcesem. Na czas penetracji terenu cała dolina została zamknięta dla ruchu turystycznego i wojsko spokojnie… rozwalało teren Karkonoskiego Parku Narodowego. Skala robót była tak wielka, że została tam naruszona statyka zbocza, które ostatecznie osunęło się na wykopane przez wojsko olbrzymie jamy i leje.
Prowadzone w Kozackiej Dolinie prace sprawiały wrażenie poszukiwań prowadzonych „w punkt”, z wielką pewnością, że szukać należy w tym jednym, pewnym miejscu. Gdy zawiodły nawet tak wielkie roboty, do Kozackiej Doliny sprowadzono Tomalę, który swoimi badaniami potwierdził istnienie tam podziemi. Niestety, Tomala wskazał akurat na miejsce, na którym już zgromadzono ogromną ilość wybranego urobku skalnego. Tego nie wytrzymało nawet wojsko i dalszych robót w tym miejscu ostatecznie zaniechano. Wtedy właśnie, wykorzystując okazję, poproszono Tomalę o zbadanie Białego Jaru.
Ci, którzy obserwowali te prace, twierdzą, że właśnie tam, w Kozackiej Dolinie, wojsko prowadziło prawdziwe, zakrojone na szeroką skalę poszukiwania. Ich zdaniem pozostałe działania armii w tym czasie to był tylko rekonesans lub działanie dezinformacyjne, ukrywające prawdziwe miejsce i skalę robót.
Grodna
Jednym z prawdopodobnych miejsc ukrycia skarbów Wrocławia, doskonale dostępnym, a jednak świetnie nadającym się na kryjówkę, jest zamek Grodna (zamek księcia Henryka), położony niemal na obrzeżu Jeleniej Góry. Istnieje podobno wiarygodne świadectwo niemieckiego ogrodnika, który opowiadał, że w czasie wojny, a szczególnie w latach 1944/45 wstęp na zamek i jego okolice był surowo zabroniony. Jest też w pamięci ludzkiej opowieść Niemki-autochtonki o tym, że jako dziewczyna biegała podziemnym tunelem z Grodnej do Sosnówki i Staniszowa.
Teren Grodnej jest przeszukiwany od dawna. Już pod koniec lat siedemdziesiątych penetrowała go wrocławska ekipa telewizyjna. Później przeszukiwało ten teren także wojsko. W okolicach Grodnej, a czasie akcji 1982 roku, odkryto schowek, w którym znaleziono skrzynie zawierające materiały z niemieckiego ośrodka nasłuchu radiowego w Borowicach. Inne skrzynie, o podobnej zawartości, odkryto już wcześniej, w czasie prac ekipy telewizyjnej.
Wspomniana wyżej autochtonka wskazała wyraźnie miejsca, gdzie zaczynają się sztolnie. Zostały one przez MO opisane, sfotografowane i… totalnie utajnione. Tak dalece, że nawet nie próbowano ich odsłonić w czasie wojskowej penetracji terenu. Przy czym jest pewne, że wojsko o tych wskazaniach wiedziało.
Na terenie Grodnej wojsko dokonało także ciekawego i pouczającego, chociaż mało eleganckiego eksperymentu. Chciano bowiem stwierdzić, jak dalece pokrywają się wskazania radiestetów, a zatem to, czy są one prawdziwe. Najpierw okolice Grodnej badał Tomala, a kilkaset metrów za nim szedł inny, także bardzo znany radiesteta, Marian Kusz. Mieszkający obecnie w miejscowości Flint w stanie Michigen (USA) M. Kusz, w ponad 80 procentach powiedział o terenie okolic Grodnej to, co kilkanaście minut wcześniej o tym terenie mówił Tomala! Wojskowi, którzy sprawdzali tych ludzi, byli zdumieni takim, nie dającym się zakwestionować wynikiem. Inną sprawą jest to, że choć obaj panowie nieświadomie potwierdzili swoje umiejętności, Marian Kusz po prostu wściekł się, gdy dowiedział się o tak przeprowadzonym eksperymencie.
Na Grodnej, już w czasie telewizyjnych eksploracji, w obecności większej ilości milicji odsłonięto zabezpieczone wielkim kamieniem wejście do bardzo stromej sztolni, sprawiającej wrażenie urządzenia do wyrzucania pocisków rakietowych. Pełno tam było rur, kabli i innych instalacji. To odkrycie jednak szybko ponownie zamaskowano. Nie wchodząc w technologiczne szczegóły tej sprawy, pewne jest, że Grodna nadal jest pełna tajemnic, że już odkryto tam wiele i zapewne jeszcze coś odkryte zostanie. Złota jednak nie odkryto i tu.
Cmentarz
Ostatnim, piątym miejscem prawdopodobnego ukrycia jednej z pięciu części skarbów Wrocławia jest cmentarz ewangelicki w Miłkowie. Istnieje bowiem wiarygodny przekaz, że pewnej zimowej nocy, około czwartej rano, niemieckie wojsko zakopało na tym cmentarzu, znacznie poniżej normalnego poziomu chowania zmarłych, co najmniej dwie metalowe, hermetycznie zamknięte skrzynie wielkości komody. Prace te obserwował z pobliskiej, drewnianej wieży pewien, związany z usługami kościelnymi Niemiec, zaintrygowany dziwną porą tych cmentarnych robót. Jego relacja dotycząca tego zdarzenia nie budzi większych wątpliwości. Do dziś zachowały się fundamenty po tej wieży, a miejsce ukrycia skrzyń jest od nich odległe tylko o kilkanaście metrów.
Relację kościelnego (?) musi jednak znać sporo ludzi, skoro kilka lat temu zaobserwowano, jak w biały dzień ludzie wyposażeni w narzędzia do wykrywania podziemnych komór i schowanych pod ziemią metali penetrowali, także przy pomocy przekopywania, teren tego cmentarza. Ten, kto to obserwował, twierdzi, że tego dnia nic tam nie znaleziono, ale jak było w następne dni?
Cmentarz w Miłkowie, jako jedyne z pięciu potencjalnych miejsc schowania części „Złota Wrocławia”, nie był w 1982 roku przeszukiwany przez wojsko. Być może dlatego, żeby nie naruszyć powagi cmentarza i munduru, by nie budzić niezdrowych emocji przeszukiwaniem starego cmentarza.
Część informacji zawartych w protokołach przesłuchań E. Klose, który po wojnie penetrował te wszystkie miejsca i jak sam twierdzi, uczestniczył w wywożeniu skrzyń z Wrocławia, potwierdzają także inne relacje. W wielu wypadkach są one zbieżne i wydaje się pewne, że nie tylko istniało coś takiego jak „Złoto Wrocławia”, ale i to, że należy go szukać w Karkonoszach. Jeśli tak jest naprawdę, to czeka ono na swojego znalazcę. Będzie nim albo ktoś, kto ogromną pracą i odrobina szczęścia zarazem trafi na właściwe miejsce, albo, jak chcą inni, będą to Niemcy, którzy po przystąpieniu Polski do UE przyjadą tu z mapami i spokojnie odsłonią wejścia do swoich przecież skrytek...
Marek Chromicz
Archiwum Nowin Jeleniogórskich, grudzień 1997 rok
2 komentarze
Co jest ze ZŁOTEM sprowadzonym z Anglii i następnym kupionym ?
Czy już wywiezione z kraju na wypadek III wojny i upadek PISu?
Prezentowane przez pana Chromicza poglądy na temat tak zwanego złota wrocławia, cokolwiek miałoby to być, są sprzeczne z obecnym stanem wiedzy na temat zasobów złota III Rzeszy, miejsc ich przechowywania, miejsc ich składowania. Obawiam się, że były sprzeczne również wtedy, kiedy pan Chromicz pisał wyżej wspomniany tekst. Po prostu nikt z szanownej redakcji nie podjął się minimalnego nawet trudu, żeby ten (a także inne teksty tego typu) w jakikolwiek sposób weryfikować. Również szanowny autor nie podjął się trudu wskazania, w jaki sposób te „udokumentowane” „fakty” są udokumentowane. Publikowanie tekstów archiwalnych, mających jak sami państwo piszecie, podbić zainteresowanie czytelników, bez ich weryfikacji oraz jakiegokolwiek komentarza – może zostać uznane ze swoiste nadużycie, gdyż większość hipotez zawartych w tym tekście jest naukowo obalonych. Pozostałe są tak absurdalne, że nikomu nie chciało się nawet z tym dyskutować. Z kolei dorobek autora w zakresie wspomnianym, był wielokrotnie negatywnie oceniany przez osoby prowadzące profesjonalne badania w tym zakresie.